Olga Iwszina w mediach społecznościowych opublikowała serię wpisów, w której zwraca uwagę na “mapę zgonów rosyjskich żołnierzy”. Mapa pokazuje regiony Rosji, z których pochodziło najwięcej ofiar ze strony agresora.
"Co wiemy o pochodzeniu i pozycji społecznej rosyjskich żołnierzy rozmieszczonych na Ukrainie? BBC przeanalizowało publicznie dostępne informacje o 1083 rosyjskich żołnierzach, którzy zginęli w akcji. Oto kilka tendencji, które udało się nam odkryć" - napisał Olga Iwszina na Twitterze.
"Regiony, w których odnotowano największą liczbę ofiar, to tzw. depresje lub półdepresje, czyli obszary o wysokim bezrobociu i niskim poziomie życia. W Dagestanie (93 zgony) czy Buriacji (53 zgony) bardzo trudno jest znaleźć pracę (nie mówiąc już o dobrze płatnej)" - napisała Iwszina.
Jak tłumaczy korespondentka - 20 procent oficjalnie potwierdzonych strat pochodzi z dziesięciu regionów Rosji znajdujących się w głębokiej gospodarczej depresji (zaliczyć należy do nich też Dagestan). Po dodaniu do tego liczby z regionów półdepresyjnych wychodzi, że 80 procent wszystkich strat podawanych przez oficjalne rosyjskie źródła to ofiary z "regionów biedy".
Iwiszna wskazuje na brak doniesień o ofiarach z Moskwy. Także ukraińskie źródła nie podają takich danych. Dziennikarze Faktu zauważyli z kolei, że tylko raz natknęli się na dane żołnierza z okolic Moskwy (podmoskowia), śledząc informacje na ukraińskim kanale na Telegramie.
"Może to mieć dwa wytłumaczenia: 1) w samej Moskwie jest bardzo mało jednostek wojskowych, 2) mieszkańcy stolicy nie wstępują do wojska tak często. Ale ludzie z regionów Rosji już tak. Wielu mężczyzn z małych miast i wsi uważa wojsko za jedyną dostępną drogę awansu społecznego" - tłumaczyła dziennikarka i podaje dwa przykłady.
"To jest Michaił Garmajew z Syberii. Skończył szkołę, poszedł na studia, przerwał je, wstąpił do wojska (jako poborowy). Potem wrócił do domu, podjął pracę (instalował systemy alarmowe), ale wkrótce wrócił do wojska, został żołnierzem zawodowym i 6 marca został zabity pod Kijowem. Typowa historia".
"A to Egemberdi Dorbojew, który mieszkał na Syberii z matką. Do armii wstąpił w listopadzie. 4 miesiące później został wysłany na Ukrainę i zginął w akcji".
"A podobnych historii jest wiele, jeśli poczytać biografie rosyjskich żołnierzy poległych na Ukrainie (zwłaszcza tych, którzy nie są oficerami). Młodzi mężczyźni w regionach Rosji studiują, potem próbują swoich sił i nie udaje im się znaleźć stabilnej pracy, która pozwoli im utrzymać rodzinę. Co im zostało? Armia" - wskazuje korespondentka.
ZOBACZ TAKŻE: Zgwałcili ją, zabili, ciało rzucili na śmietnik. 16-latki z Buczy szukała cała rodzina
Iwszina zauważa: "W Dagestanie stopa bezrobocia wynosi 15 proc. (dla porównania w Rosji średnio cztery proc.), średnia płaca - 400 dol. (1720 zł). Jeśli ktoś wstąpi do armii jako szeregowy, może liczyć na około 500 dol. (2150 zł), ale armia zapewnia mu również wyżywienie, mundur i miejsce do życia. Większa część pensji pozostaje więc w kieszeni".
Dziennikarka podaje też bardzo ciekawe informacje o tym, ile Rosja płaci swoim żołnierzom za udział w "operacji specjalnej". W Rosji, na polecenie Władimira Putina, nie można używać terminu wojna.
"Podczas operacji specjalnych pensja szeregowca piechoty armii rosyjskiej może wynieść 2,2 tys. dol. (9460 zł) dzięki premii. A nawet 2,6 tys. dol. (11 tys. 180 zł), jeśli żołnierz jest sierżantem lub kapralem. To ogromne pieniądze dla osób mieszkających w tych regionach" - podaje korespondentka BBC.
Iwszina podsumowała swój wywód w następujący sposób: Dla szeregowców pralka to po prostu... dobro luksusowe. Takie urządzenia w Rosji są drogie. A zwłaszcza teraz, gdy nastąpiła recesja i rubel stracił na wartości. W tych czasach dla nich żołnierza pralka to czasami jego... miesięczna pensja w czasie pokoju.
"Biorąc to wszystko pod uwagę, niektóre aspekty zachowania rosyjskich żołnierzy na Ukrainie wcale nie wyglądają na zaskakujące".