Robert Bogdański: Czy Polska stanie się PŁONĄCĄ WYSPĄ?

2011-09-07 22:08

W obliczu perspektywy problemów gospodarczych powinniśmy uczyć się nie tylko z przykładu greckiego, ale i londyńskiego. Co takiego stało się w Wielkiej Brytanii, że młodzi ludzie obrócili się przeciwko własnym sąsiadom?

Obserwując filmowany z helikoptera dogasający szkielet domu meblowego w Croydon, który wyglądał jak scenografia do filmu o zagładzie cywilizacji Zachodu, miałem przez chwilę takie przyjemne i obłudne poczucie, że "to nie u nas". W pamięci mieszały mi się zdjęcia z zamieszek w Brixton w 1981 czy Tottenham w 1985. Wszystkie dalekie, jakby z innej planety. Z planety, która ma inne problemy, i którą zamieszkują jakieś inne stwory. Tylko czy faktycznie dalekiej, czy te stwory takie zupełnie inne i czy ich problemy nie miałyby szansy stać się naszymi? Czy Polska aby na pewno nie może stać się taką samą "płonącą wyspą"?

Spośród setek relacji o młodych ludziach plądrujących brytyjskie sklepy w czasie sierpniowego wybuchu "społecznego gniewu", jak to lubili określać niektórzy komentatorzy, najbardziej utkwiła mi w pamięci opowieść o 19-latku, który ukradł tylko jeden przedmiot. Jak mówił, nie chciał wyjść na chciwego. Jeden upragniony przedmiot, który miał uczynić jego życie lepszym i dla którego ryzykował więzienie - markowy sweter z logo firmy Fred Perry wart 120 funtów.

Ponieważ zamieszki potoczyły się dwutorowo i częściowo były wykorzystywane przez gangi przestępcze jako przykrywka dla ich zwykłej działalności, można przypuszczać, że ten chłopak należał do drugiej grupy - ludzi, którzy wyrazili niezadowolenie ze swojego poziomu życia. Ergo - z braku markowych ciuchów, bo te były kradzione na potęgę.

Istotnie, poziom życia tego chłopaka nie był godny pozazdroszczenia: nie uczył się, nie pracował, raz na 2 tygodnie dostawał 67 funtów zasiłku i poza oglądaniem telewizji na niewiele go było stać. Ale też i jego aspiracje nie były nadmierne. Chciał zostać sprzedawcą w sklepie odzieżowym. Nie mówił, czy chodzi o Fred Perry. Aha i jeszcze drobiazg: nauczył się czytać w wieku 16 lat. Zapewne dziwiło go, że jego aplikacje o pracę są odrzucane. O swoją sytuację oskarżał "system", za którym stali jacyś "oni".

Podobny rodowód ma zawołanie plądrujących sklepy - "odbieramy swoje podatki!", które zrobiło niezłą karierę w mediach, bo nadawało wybuchowi przemocy pozory racjonalnego działania. Rabują, to fakt, mówili komentatorzy, ale przecież mają powód - są pokrzywdzeni.

Ci młodzi ludzie rozbijający kamieniami szyby sklepów i porywający z nich markowe swetry i buty, a jednocześnie nierozumiejący, dlaczego ich półanalfabetyzm stanowi przeszkodę w zdobyciu pracy, z pewnością są pokrzywdzeni. Bardziej jednak mentalnie niż społecznie. Wydarzenia ostatnich lat sprawiły, że w ich głowach powstał chaos, który niełatwo będzie uporządkować w świecie, w którym odwołanie się do wartości budzi nieufność lub jest wprost odrzucane.

Ich mózgi zostały ukształtowane według zasady przyjemności. W mediach widzą nieprawdopodobne bogactwo ich idoli, gwiazd muzyki i piłki nożnej, i jest to punktem odniesienia dla tego, co chcieliby posiadać. Kim chcą być? A to już sprawa drugorzędna. Na pewno kimś znanym.

Co mają wokół siebie? Gdy spoglądają na górę drabiny społecznej, widzą podobną chciwość, jak w ich przypadku, tylko na większą skalę. W ciągu ostatnich kilku lat najpierw politycy laburzystowscy, a potem konserwatywni byli bohaterami żenujących afer związanych z rozliczaniem wydatków parlamentarnych, gdy praktycznie wszystko, włącznie z deskami klozetowymi, można było zaliczyć do wydatków związanych z pełnieniem obowiązków posła i uzyskać zwrot. Podobnie ma się sprawa ze światem finansów i biznesu, gdzie gratyfikacje menedżerów dawno utraciły związek z realnym przyrostem wartości kierowanych przez nich firm.

Mamy więc do czynienia ze światem, który z jednej strony pozbawił się odniesień do wartości, które zostały utożsamione z działalnością "opresyjną", zaś z drugiej pokazuje jawnie niesprawiedliwy i przepełniony chciwością stosunek do pieniądza w najwyższych eszelonach władzy. Jak w tej sytuacji ma sobie poradzić londyński półanalfabeta, który nie zdołał się wiele nauczyć w szkole? Jak ma się nauczyć odpowiedzialności za swoje życie, gdy za chwilę przyjdzie do niego ktoś, kto nazwie go "wykluczonym" i po raz kolejny od tej odpowiedzialności uwolni? Kto wreszcie ma go uczyć o wartościach? Szkoła? Rodzina? Wolne żarty!

Rodzina została już dawno ubezwłasnowolniona przez opiekę społeczną, która może odebrać dziecko, jeżeli uzna, że jest ono w jakikolwiek sposób molestowane, także psychicznie. Stało się tak dla dobra dzieci, które bywały źle traktowane w rodzinach patologicznych, jednak co do zasady dotknęło wszystkie rodziny. Niedawno jakaś 14-latka zadzwoniła po policję, bo pokłóciła się z matką. Policja na razie nie interweniowała.

Szkoła natomiast jest głęboko podzielona. Prywatne szkoły reprezentują poziom niedościgniony. A państwowe? Niedawno spotkałem na Cyprze parę brytyjskich nauczycieli, którzy przenieśli się tam, gdy tylko ich dzieci osiągnęły wiek szkolny. Nie stać ich było na szkoły prywatne, a jakość szkół państwowych sami znali najlepiej.

Czy podobny problem może dotknąć i nas? Czy nasza młodzież też może wyjść na ulice w bezrozumnym szale niszczenia i rabowania? Proponuję Czytelnikowi takie małe "Zrób to sam". Niech sam oceni, czy istnieją rozbieżności między wartościami głoszonymi przez liderów społeczeństwa a tym, co naprawdę robią. Jak wygląda sprawa kształtowania systemu wartości? Jak silna jest szkoła? Jak silna jest rodzina? I czy ideałem młodego człowieka nie jest aby posiadanie swetra marki xxx? Sami zmierzcie, jak daleko - u progu drugiej fali kryzysu ekonomicznego - jesteśmy od przedmieść Londynu.

Robert Bogdański,

publicysta, były szef PAP

Artykuł pochodzi z nowego tygodnika opinii: "to ROBIĆ!"

Tygodnik to ROBIĆ! ukazuje się w każdy wtorek jako bezpłatny dodatek do Super Expressu.