Po co wskrzeszać transport publiczny na prowincji? Po co walczyć z przemocą w miejscu pracy i antypracowniczą logiką zatrudnienia a'la Uber? Po co się tym wszystkim kłopotać? To takie męczące, trudne i żmudne. Po cóż to robić, gdy można rzucić się w wir świętej wojny kulturowej? Tam wszystko jest takie proste.
Niestety o wojnie kulturowej słyszę coraz częściej. Toczyć ją chcą i aktywistka Margot, i wicepremier Jadwiga Emilewicz. Jak ryba w wodzie czują się w niej liczni politycy Konfederacji oraz spora część Lewicy. Na hasło „wojna kulturowa” świecą się oczy redaktorów opiniotwórczych mediów i zapala się niejednen polski duchowny.
Wojną kulturową żyją też social media. To obniża jej koszty niemal do zera. Starczy zrobić sobie odpowiednią nakładkę na profilowe zdjęcie i już gotowe! Oto uczestniczymy w wielkim cywilizacyjnym starciu dobra ze złem. Oczywiście dobro jest po naszej stronie. A to tamci brutalnie atakują i bezczelnie się rozpychają. A my? My oczywiście stajemy po stronie słabych i uciśnionych. Bo przecież dokładnie tak samo myślą obie strony tej kulturowej batalii. Tylko, że jedni uważają, iż uciśnione są mniejszości seksualne albo ateisci. Inni zaś w roli ciemiężonej mniejszości widzą ludzi wierzących albo zwolenników tradycyjnego modelu rodziny. Obie strony gotowe są nas przekonywać, że tamci już przygotowali dla nich stosy i gilotyny.
Dochodzenie, kto się myli jest bezcelowe. Mylą się i jedni, i drudzy. Warto dostrzec coś innego. Istnieje wiele silnych grup interesu, które chcą, by front kulturowy płonął bez ustanku. Tak, by spór polityczny odbywał się gdzieś w ideologicznej nadbudowie. Z dala od ich realnych interesów. Dokładnie po to, by w temacie redystrybucji społecznego szacunku, narodowego bogactwa i prestiżu nie zmieniało się nic. Albo bardzo niewiele. Dobrze przypominać szermierzom wojny kulturowej, że ich walka leży głównie w interesie tych właśnie grup.