Polska wchodziła do Unii jak ubogi krewny. Utrwaliło się wtedy przekonanie, że kraje nowej Unii powinny być w pełni ukontentowane samym wpuszczeniem na salony. Niech sobie usiądą w kąciku i popatrzą na drogie obrazy. Ale broń Boże nie robić nic „po swojemu”. Wstawać wyłącznie, gdy faktyczna, choć nieformalna (bo przecież w Unii oficjalnie wszyscy są „równi”) dyrekcja zechce nas pokazać jako wzór: wychodzenia z komunizmu, dyscypliny budżetowej, otwarcia na inwestycje etc. Wtedy może nawet będą nagrody! Na przykład synekura dla byłego premiera.
Minęło jednak trochę czasu. W Polsce zaś dorosło nowe pokolenie, któremu nie wystarcza już patrzenie na obrazki. Oni zaczynają się zastanawiać, czy z Unią naprawdę dobrze się dzieje? Dlaczego jest tak, że obiecuje solidarność i zaprasza do eksperymentu wspólnej waluty euro, ale gdy przychodzi kryzys, to zostaje on wykorzystany do wykupienia greckich lotnisk i portów za bezcen przez niemieckie koncerny? Dlaczego w Unii wolno płacić nędzą portugalskich czy hiszpańskich bezrobotnych za to, by znalazły się pieniądze dla francuskich banków. Czemu Luksemburg i Holandia od lat mogą być rajem podatkowym dla międzynarodowego kapitału wysysającego środki podatkowe z innych krajów Unii? I czemu strategiczne decyzje w sprawie przyszłości energetycznej albo polityki migracyjnej zapadają w niemieckim parlamencie? A potem reszta Europy może już tylko dyskutować nad wdrożeniem. Wszelki zaś sprzeciw to oczywiście „populizm”, „nacjonalizm” i Bóg wie, co jeszcze.
Zamiast tych wszystkich pytań mamy w Europie mamy kolejny sezon serialu „Ci gorsi Europejczycy”. Ledwo zakończyła się emisja odcinków na temat „leniwych Greków” zaczyna się opowieść o „niepraworządnych Polakach”. Kto będzie następny? I czy to jest ta Europa, wejście do której tak hucznie swego czasu świętowaliśmy? Jeśli komuś zależy na Europie, to przeciwko temu powinien się buntować. A nie przyłączać do nagonki na prawdziwych buntowników.