Jak głęboko sięgnie? Czy system opieki zdrowotnej to wytrzyma? Jak mocno trzeba będzie się izolować od innych? Czy inicjowanie spotkań towarzyskich to już niedopuszczalny przejaw egoizmu i niepotrzebne narażania bliźnich na niebezpieczeństwo? I w ogóle jak mocno człowiek może się wyizolować, by przetrwać we współczesnym kapitalistycznym świecie? W którym tak wielu z nas pracuje de facto na akord. Wedle zasady: chorujesz na własną odpowiedzialność i owszem do pracy możesz sobie nie przychodzić. Ale na żadne pieniądze za ten okres nie licz.
Wszystkie te pytania tłuką się w głowach i potęgują atmosferę bezradności. A człowiek bezradności nie lubi. Ucieka przed nią w rozmaite mechanizmy obronne. Jeden z nich to widzenie w bliźnich tylko worka treningowego. Na przykład ludzi, co nie założyli maseczki tak, jak byśmy tego oczekiwali. I już rzucamy kamieniem w stronę „polskiego ciemnogrodu”. Innym znów razem w tej samej roli wystąpi nielubiany polityk. Ucieszyć się, że złapał koronę jakoś nie pasuje. Ale przecież każdy chory to potencjalny „oprawca”, który zbyt późno zgłosił, że nie dochował procedur, zakaził. Zły człowiek! I znów lecą kamienie. Albo tanie mędrkowanie. Te wspaniałe argumenty, że powinni jak najszybciej zamknąć szkoły. Wygłaszane przez bezdzietnych. Albo darcie szat z powodu otwartych kościołów czy stadionów. Podnoszone przez ludzi, którzy w życiu nie byli na mszy ani na meczu.
No i biadolenie, że my to mamy najgorzej. Bo „państwo z kartonu” i brak „podejścia systemowego”. Cokolwiek by to miało znaczyć. Jakby ktokolwiek – prócz dalekich Chin – świetnie sobie z koroną poradził.
Nie, nie chcę powiedzieć, że nie wolno wam narzekać. Narzekajcie, bo to też rodzaj terapii. Ale uzupełnijcie to czasem dozą społecznej serdeczności. Przyjaźń, uważność i dobra wola. Niech to będą ważne słowa tej jesieni i zimy. A jakoś przetrwamy.