Padają różne cyfry. Zazwyczaj od 2,5 tysiąca do nawet 7,5 tys. etatów do zlikwidowania. Dla porządku dodam, że mówimy o administracji państwowej w sensie ścisłym. Liczy ona w Polsce ok. 170 tys. ludzi na poziomie centralnym i prawie drugie tyle w samorządach. „W sensie ścisłym” znaczy bez takich pracowników budżetówki jak służba zdrowia, nauczyciele czy mundurowi.
Oczywiście pamiętać, że liczby pochodzą - jak na razie - od mediów kompulsywnie antypisowskich, więc ich wiarygodność nie musi być wysoka. Z drugiej jednak strony w najbliższych dniach na pewno będziemy mieli do czynienia z rekonstrukcją rządu oraz zmniejszeniem liczby ministerstw. Czy przy tej okazji rządzący nie będą próbowali „odchudzić” administracji? Takich, którzy temu przyklasną znajdzie się przecież wielu. Polska opinia publiczna przez wiele lat była karmiona głupią neoliberalną propagandą, o „przeroście administracji” i „biurokratach darmozjadach”. W III RP urzędnik był wygodnym chłopcem do bicia, na którym swoje frustracje wyładowywali zarówno nowobogaccy przedsiębiorcy jak i sfrustrowana klasa średnia. Politycy zaś nigdy urzędników nie bronili.
Przeciwnie: przyłączali się do nagonki forsując tak szkodliwe projekty jak „tanie państwo” czy „osobista odpowiedzialność majątkowa urzędników za błędne decyzje”.
A potem było zdziwienie, że w tak wielu miejscach polskie państwo nie jest poważne, lecz raczej „teoretyczne”. Rządzący odkrywali ze zdziwieniem, że nie wystarczy uchwalić prawa albo podjęć decyzji o budowie takiego czy innego projektu. Bo ktoś to musi jeszcze wprowadzić w życie. A kto ma to zrobić? Słabo opłacana, pozbawiona sprawczości i niedoceniona administracja, która z tych właśnie powodów od lat nie przyciąga talentów i nie akumuluje kompetencji? Jak się w tej sytuacji wyrwać z przekleństwa wiecznego „niedasizmu”? No jak?Jeśli PiS zamierza się teraz do tej niechlubnej tradycji zapisać, to będzie bardzo zła wiadomość.
Na dodatek oszczędzanie przez państwo na zatrudnieniu publicznym w czasach kryzysu gospodarczego to raczej droga do pogorszenia sytuacji ekonomicznej. A nie jej polepszenia.