Nie trzeba chyba tłumaczyć, że dla całej formacji to jest katastrofa. Można oczywiście szukać wymówek wszędzie, tylko nie u siebie. Psioczyć do rana na PiS lub na Platformę. Narzekać na brak własnych mediów albo na niedojrzałość polityczną społeczeństwa, które nie potrafi rozpoznać genialności naszych rozwiązań. Ale można też wziąć się w garść i spróbować czegoś nowego. Jeśli jest na lewicy wola do takiej autorefleksji, to podpowiadam jej dwa słowa: Jarosław Gowin.
Wiem, że Gowin to dla lewicy konserwatywny elitarysta i kościółkowy neoliberał. Ale tu nie chodzi przecież o naśladowanie jego poglądów, tylko o oczywistą lekcję wyciągniętą z jego politycznej drogi. A jest się z czego uczyć. Jeszcze 15 lat temu ten filozof i uczeń księdza Tischnera był politycznym zerem. Ot, jednym z wielu inteligentów marzących przy goleniu o wpływie na rzeczywistość. Minęło półtorej dekady, a Gowin ma na koncie: aktywne (duże reformy) kierowanie dwoma ważnymi ministerstwami (sprawiedliwość, szkolnictwo wyższe), wicepremierostwo, odgrywanie roli języczka u wagi, na którym wisiała tak platformerska jak i pisowska większość, stały wpływ na kluczowe decyzje obecnej władzy w czasach COVID-19 (kolejne tarcze antykryzysowe wychodzą spod ręki ludzi z jego politycznego środowiska) i wreszcie niezłe widoki na przyszłość. W zasadzie można powiedzieć, że w polskiej polityce bez Jarosława Gowina dzieje się dziś niewiele.
A teraz wyobraźmy sobie, że na miejscu Gowina jest jakimś cudem Lewica. Przecież wtedy nie byłoby mowy ani o żadnej Karcie Rodzin, ani o żadnym zaostrzaniu ustawy aborcyjnej. Te inicjatywy nigdy by nawet nie ujrzały światła dziennego! Byłaby za to realna szansa na rozwiązanie np. kwestii reprywatyzacyjnej albo umów śmieciowych. Czyli tematów, które są dla lewicy ważne, a które PiS miał przeprowadzić, lecz je po drodze porzucił.
Tylko że do tego trzeba sprytu politycznego. Trzeba w ogóle chcieć być politykiem. A nie kontentować się rolą wiecznie sfrustrowanego aktywisty, od którego nic nie zależy i który umie tylko jęczeć.