it, że państwo jest wrogiem przedsiębiorcy jest tak starym jak III RP. Antypodatkowe zaklęcia oraz pochwały mitycznej „wolności gospodarczej” tak długo były powtarzane przez polityków wszystkich barw oraz przez wszystkie media, że utrwaliły się w głowach jak dogmat. Dlatego teraz, gdy polskiemu przedsiębiorcy jest ciężko, to chwyta się on instynktownie antypaństwowej retoryki. Szczerze oburzony, że państwo nie chce mu nieba przychylić choć przecież od lat słyszał, że to on jest „solą ziemi współczesnego kapitalizmu”.
Tylko, że ta „sól ziemi” to jest bujda na resorach. Bo największymi beneficjentami współczesnego kapitalizmu nie są „przedsiębiorcy”. Są nimi „niektórzy przedsiębiorcy” – ci dobrze kapitałowo, towarzysko, prawnie i politycznie umocowani w elitach. I to nie tylko politycznych. Ale przede wszystkim elitach finansowych i opiniotwórczych. Najlepiej na poziomie międzynarodowym.
A pozostali przedsiębiorcy? No cóż. Ich los w zasadzie nie różni się od losu pracowników. Większość z nich to wręcz de facto pracownicy. Tyle, że wystawieni (mówiąc językiem współczesnego kapitalizmu „outsourcowani”) poza biurowiec, poza firmowe księgi i poza zakres obowiązywania kodeksu pracy. Dzięki takiemu trickowi wiele firm może też outsourcować… wyzysk pracowników. Niech się podwykonawca albo ajent buja ze sprostaniem wymaganiom płacy minimalnej przy niskich marżach zysku. My duzi i tak od niego swoją działkę ściągniemy: na przykład poprzez opłaty franczyzowe albo koszt najmu lokalu w galerii handlowej. A biznesowy plankton niech przeciąga z pracownikami przykrótką kołderkę. Gdy nadchodzi kryzys (jak teraz) to gniew small biznesu można przecież skierować na „złe państwo”. Temat wyzysku biznesu przez biznes zostanie nieruszony. I o to właśnie chodzi.
Bo interesy arystokracji biznesu uwzględnione będą zawsze. A państwo? Historia uczy, że jest ono jedyną siłą zdolną ten wyzysk przynajmniej jakoś ograniczyć. Na pewno nie żaden „wolny rynek”.