Gwarancja zatrudnienia polega na tym, że rząd demokratycznego kraju na serio traktuje swoje (stojące także w konstytucji!) zobowiązanie do „pełnego zatrudnienia”. Pełne zatrudnienie nie polega na tym, że się kogokolwiek do pracy zmusza. Tylko na tym, że każdy, kto chce pracować, ma pracę otrzymać. Praca – za godziwe pieniądze i na godziwych warunkach – jest bowiem nie tylko prawem obywatela dobrze zorganizowanego i sprawiedliwego społeczeństwa. Ale także racjonalnym (i nie tak znów kosztownym) stablizatorem chroniącym gospodarkę przed wpadaniem w spiralę recesji.
Działa to tak, że każdy może iść do państwa i powiedzieć „dajcie mi pracę”. A państwo nie wysyła takiego człowiek na łaskę i niełaskę (zapłaci? nie zapłaci?) prywatnego przedsiębiorcy, jak to czynią nasze urzędy pośrednictwa pracy. Ani nie mówi mu, żeby się w nieskończoność szkolił i przekwalifikowywał, a potem się zobaczy. Państwo ma pracę człowiekowi dać. Mało to rzeczy jest do zrobienia w naszym kraju? Mało mamy niedokończonych projektów infrastrukturalnych? Mało osób chorych i niepełnosprawnych, którymi nie ma się kto zająć? Itd.
Tu nie chodzi o to, żeby państwo ścigało się z sektorem prywatnym i podbierała mu pracowników. Chodzi o to, by państwo zapewniało w praktyce pewne zatrudnieniowe normy godziwego minimum. Powiedzmy: płaca minimalna plus pełne świadczenia społeczne. Gdyby państwo gwarantowało takie zatrudnienie każdemu, to sektor prywatny - po pierwsze - nie mógłby zatrudniać na gorszych warunkach (bo nikt by nie poszedł tam pracować). A po drugie - nie byłoby tak łatwo wysysać publicznych pieniędzy (z różnych tarcz antykryzystowych) z uzasadnieniem, że „my przecież ratujemy miejsca pracy”.
Gdybym był rządem, to bym się nad tym poważnie zastanowił. Tarcze Morawieckiego miały swój moment na poprzednich etapach pandemii. Ale teraz widzimy ich strukturalne wady. Czas na nową lepszą ofertę.