Na tym tle Biden jest produktem zrobionym ze… strachu. Uszytym w jednym tylko zasadniczym celu: odzyskania władzy i restauracji dawnych wpływów przez liberalny establishment. Żeby było tak, jak było.
Oczywiście tego od Bidena i jego ludzi nie usłyszycie. Nowy prezydent będzie wiele mówił o „narodowej jedności”, „odbudowie demokracji” oraz „różnorodności rasowej, płciowej i tej, która dotyczy orientacji seksualnej”. Oczywiście przychylne mu media będą tę zasłonę dymną gorliwie roztaczać. Każda Bidenowska nominacja czy deklaracja z miejsca stanie się zaś „epokową”. Na tej samej zasadzie, na której każdy twit Trumpa był (ich zdaniem) ostatecznym dowodem na „faszyzm i koniec amerykańskiej wolności”. Tak to działa. I będzie działać, bo liberalny establishment ma po swojej stronie nowych hegemonów medialnych czyli właścicieli czołowych portali społecznościowych. A oni nie pozostawili w ostatnim czasie najmniejszych wątpliwości, że nie zawahają się przed użyciem swoich wpływów.
Dobra wiadomość jest taka, że strach przed Trumpem podyktuje pewnie amerykańskiemu establishmentowi jakieś wymuszone korekty neoliberalnych niesprawiedliwości. Może dojdzie do jakiegoś raczej delikatnego opodatkowania najbogatszych albo do podwyżki płacy minimalnej? Wszystko to (i to jest ta zła wiadomość) będzie się jednak odbywać w ściśle określonych ramach – naszkicowanych właśnie przez establishment – establishment, który niestety nie pokazał się w ostatnich dekadach jako bardzo skory do dzielenia potęgą czy wpływami. Skąd ta pewność? No cóż. Właśnie po to Biden został wybrany. Właśnie on. Nie Bernie Sanders ani nie Elisabeth Warren. Tylko ten polityczny oldboy, który w czasie swojego długiego politycznego żywota ani razu nie był buntownikiem.