Polski wymiar sprawiedliwości przez wielu określany jest jako wymiar (nie)sprawiedliwości. Przez cały okres III RP mieliśmy wiele spraw, w których obywatel w zderzeniu z sądami, ale też prokuraturą, był bez szans. Sprawa Tomasza Komendy, skazanego na dożywocie za zabójstwo, którego nie popełnił nie była niestety wypadkiem przy pracy. Mieliśmy choćby całą serię skandalicznych procesów przedsiębiorców, którym w sposób systemowy niszczono firmy i życie – sprawa Romana Kluski, Lecha Jeziornego i Pawła Reya (na jej podstawie powstał film „Układ zamknięty”), Mirosława Ciełuszeckiego (tu kuriozalny proces toczy się od osiemnastu lat) są hańbą polskich sądów i prokuratury. Dlatego od lat zapowiadana reforma tych instytucji była jedną z najbardziej pożądanych zmian w Polsce. Ustawa Zbigniewa Ziobry miała doprowadzić do oczyszczenia sądów i poprawy sytuacji obywatela w zderzeniu z systemem. Po niemal dwóch latach, jednocześnie przy końcu sejmowej kadencji można uznać, że reforma sądów oraz zmiany w prokuraturze są fikcją. I nie największym sukcesem, ale największą porażką obecnej ekipy.
Przewlekłość spraw jest taka, jaka była. Kompromitujące dla wymiaru sprawiedliwości procesy, jak przedsiębiorcy Mirosława Ciełuszeckiego trwają blisko dwie dekady. A prokuratorzy, którzy w tej sprawie oskarżali awansowali już za rządów dobrej zmiany. Z punktu widzenia krzywdzonego obywatela nie zmieniło się nic. Reform systemowych nie ma w ogóle. A zmiany personalne są nieporozumieniem, skoro orzekać mogą kojarzeni z polityką sędziowie – mocno sympatyzujący z opozycją Wojciech Łączewski, a od niedawna też oskarżany o tworzenie farmy trolli w obecnym resorcie sprawiedliwości, były wiceminister Mariusz Piebiak. Biorąc pod uwagę fakt, że PiS przedstawia „reformę” sądów i prokuratury jako swój wielki sukces, a opozycja umie tylko wrzeszczeć, że chce by było tak, jak było, obywatele mogą się jedynie modlić. By nigdy nie zetknąć się z sędzią i panem prokuratorem.