PiS przegiął, proponując fatalne prawo ograniczające pracę dziennikarzy w Sejmie. Prawo, które jako żywo przypomina to, co przed laty proponowała Platforma Obywatelska i za co słusznie przez obecnych rządzących była ostro krytykowana. Z drugiej strony farbowanie się na obrońców demokracji i wolności słowa przez polityków formacji, która rządziła Polską przez osiem lat, jest nieco śmieszne. Szczególnie, gdy przypomnimy sobie działania rządu PO wobec mediów. Chociażby akcję Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w siedzibie tygodnika "Wprost" po aferze podsłuchowej. Próby zakładania kagańca dziennikarzom w Sejmie w czasie, gdy marszałkiem Sejmu był Bronisław Komorowski. Agresję dzisiejszego obrońcy demokracji Stefana Niesiołowskiego, gdy któryś z niekoniecznie przychylnych mu dziennikarzy ośmielił się zadać mu niewygodne pytanie. Przykłady można mnożyć. Czy oznacza to usprawiedliwienie dla propozycji marszałka Kuchcińskiego? W żadnym razie. Polityk PiS ubrał się niestety w buty swoich poprzedników. Tak radykalny projekt ograniczenia działań dziennikarzy w Sejmie uderza nie tyle w media, ale w obywateli, którzy nie dowiedzą się o kulisach kuchni politycznej. I środowisko dziennikarskie słusznie przeciwko temu zaprotestowało. Wmieszanie się w to polityków, przedstawicieli różnych KOD-ów, Platform, Nowoczesnych, sprawie jednak nie pomaga. Z prostej przyczyny. Za kilka lat to owe KOD-y, Platformy, Nowoczesne mogą przejąć władzę. I oczyma wyobraźni można sobie wyobrazić polityków tych partii, mówiących o konieczności ograniczania roli dziennikarzy. I marszałka Kuchcińskiego, który na sejmowej mównicy krzyczeć będzie o wolności słowa. Bo w Sejmie prawdzie odpowiada powiedzenie, że punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia. A wolności słowa bronić należy niezależnie od tego, kto w danym momencie rządzi, a kto protestuje.
Zobacz także: Wiesław Gałązka: Kijowski to pięta achillesowa KOD