Jeśli dziennikarze mają realizować konstytucyjne prawo obywateli do informacji, to nie widzę w tym nic złego, by ujawniali materiały, do których docierają. Zwłaszcza materiały tajne, a więc te, których ujawnienie może być władzy nie na rękę. Wbrew krytykom, wcale nie psuje to demokracji. Wręcz demokracji służy.
Kierując się tymi kryteriami, tygodnik "Wprost" opublikował fragmenty tajnych dokumentów CBA z raportem o budzących wątpliwości zachowaniach urzędników i szefów Agencji Rozwoju Przemysłu przy sprzedaży majątku gdyńskiej i szczecińskiej stoczni. Na podstawie tych dokumentów już w ubiegłym tygodniu minister z Kancelarii Premiera Tomasz Arabski złożył doniesienie do prokuratury. Bo skłaniają one do zadawania pytań: o zgodność działań tych ludzi z prawem, o kompetencje, o standardy, o obyczaje. Pytania zadają teraz na konferencjach prasowych dziennikarze. Ale nie Ważni Publicyści. Oni już w poniedziałek rano orzekli: żadnej afery nie ma. Afery stoczniowej. Bo jest inna - afera przeciekowa.
Zamiast przyglądać się urzędnikom, Ważni Publicyści domagają się linczu źródła przecieku i redakcji, która go publikuje. A przecież zdobywanie i analizowanie dokumentów to zwykła dziennikarska praca. Ciężka praca. Po pierwsze - trzeba przeciek sprowokować. Po drugie - po zdobyciu dokumentów trzeba je przeczytać. Są one zwykle pisane drobnym drukiem i liczą wiele stron. A przecież czas, który zajmuje czytanie, można poświęcić pielęgnowaniu fryzury bądź pucowaniu brody. Po trzecie - należy dokumenty przepisać do komputera. To żmudna robota. Po czwarte - i to już prawdziwe kamieniołomy - należy skontaktować się z kilkoma ekspertami i otworzyć niektóre inne dokumenty, np. taki kodeks karny i jego omówienie czy prawo zamówień publicznych. Ale przecież niektórzy Ważni Publicyści dawno skończyli już szkołę i przygotowywać się do klasówek nie będą! Zamiast tego raczą się na swoim Olimpie syropem z Prawdą Objawioną.
Katarzyna Kozłowska
Zastępca redaktora naczelnego "Wprost"