"Super Express": - Dziś obchodzimy 35. rocznicę podpisania porozumień sierpniowych. PRL-owskie władze na kolana rzuciła wtedy fala strajków, które rozpoczęły się w Stoczni Gdańskiej od zwolnienia z pracy Anny Walentynowicz. Jak jeden protest w obronie jednego pracownika przerodził się w ruch, który zatrząsł posadami polskiego komunizmu?
Prof. Antoni Dudek: - Ten strajk był tylko wierzchołkiem góry lodowej. Był symbolem tego, co narastało w Polsce od połowy lat 70., czyli kryzysu gospodarczego, spowodowanego błędami ekipy Gierka. Obejmując władzę, złożył on wiele obietnic, które początkowo zaczął z rozmachem realizować. Oczekiwania społeczne zaczęły gwałtownie rosnąć i w połowie dekady nastąpiło zderzenie tych potężnych oczekiwań z możliwościami gospodarczymi PRL.
Zobacz także: Zobacz, jakie zmiany czekają nas podczas wyborów
- Tylko kwestie ekonomiczne sprawiły, że coś w Polakach w sierpniu 1980 roku pękło?
- To była delegitymizacja ekonomiczna systemu. Do tego doszła w 1978 r. delegitymizacja duchowa, związania z wyborem Karola Wojtyły na papieża i jego pierwszą pielgrzymką do kraju. To pokazało, że komuniści są w radykalnej mniejszości. Były to więc dwie głębsze przyczyny tego, co się zaczęło jako protest ekonomiczny latem 1980 roku na Lubelszczyźnie. Na podatny grunt trafiły też hasła przedsierpniowej opozycji, która do tego czasu była jeszcze słaba. A głosiła ona m.in. potrzebę wolności związkowej. Wszystko to wtedy się zazębiło i doprowadziło do ogromnej fali strajków.
- Stocznia Gdańska była epicentrum wydarzeń, ale protestowało wtedy pół kraju.
- Tak, na samym Pomorzu Gdańskim pod koniec sierpnia strajkowało ponad 700 zakładów. Oznaczało to, że ten region po prostu stanął. Podobnie było z Pomorzem Szczecińskim. Do protestu dołączały też zakłady w głębi kraju, na czele z Górnym Śląskiem. Strajki górnicze z końca sierpnia, o których dziś nie pamiętamy, przeważyły o tym, że ekipa Gierka skapitulowała, nie decydując się na rozwiązanie siłowe, ale na negocjacje.
- Gdyby nie górnicy, sierpień 1980 roku mógłby skończyć się zupełnie inaczej?
- Tego nie wiemy. Był natomiast taki moment na posiedzeniu Biura Politycznego w okolicach 24 sierpnia, kiedy Władysław Kruczek - dogmatyczny, betonowy sekretarz z Rzeszowa - mówił, że trzeba zacząć wprowadzać rygory stanu wyjątkowego. Wtedy odezwał się gen. Jaruzelski. Stwierdził, że nie da się wprowadzać stanu, którego nie można wyegzekwować, bo strajkuje zbyt wiele zakładów, żeby można to było opanować.
- Komuniści po prostu się przestraszyli?
- Z jednej strony skala protestów była zbyt wielka, a z drugiej Gierek miał z tyłu głowy coś, co ja nazywam syndromem grudnia '70. Pamiętał doskonale, w jakich okolicznościach doszedł do władzy i wiedział, że jeśli użyje siły, to może i władza ludowa przetrwa, ale na pewno nie przetrwa on sam. A on chciał przetrwać. To ostatecznie i tak mu się nie udało, ale zakładał, że pokojowe zakończenie protestów zwiększy jego szanse na utrzymanie pozycji.
- Wspomniał pan, że protesty miały początkowo charakter czysto ekonomiczny. Czemu strajki stały się przede wszystkim polityczne? Swoją rolę odegrali tu intelektualiści, którzy dołączyli do robotników w roli ekspertów?
- Eksperci wcale nie radykalizowali tego ruchu. Paradoksalnie łagodzili żądania. Pierwotnie wśród strajkujących pojawiały się znacznie radykalniejsze pomysły, jak domaganie się wolnych wyborów do Sejmu. Eksperci mieli nawet wątpliwości, czy główny postulat, czyli stworzenie niezależnych od władzy ludowej związków zawodowych, jest realny. Trzeba jednak pamiętać, że Solidarność od początku nie była ruchem jednolitym i ścierały się w niej różne opcje. Zresztą na podkreślanie tych różnic w związku grały władze. Nazywam to doktryną Kani.
- Na czym on polegała?
- Kania był przeciwnikiem wprowadzania stanu wojennego i siłowego uderzenia w Solidarność. Chciał rozbić ją na dwie części - na ten zdrowy robotniczy nurt, który był minimalistycznie związkowym, i ten polityczny skupiony wokół ludzi z KOR, ROPCiO i KPN, który miał charakter niepodległościowo-demokratyzujący. To ostatecznie się nie udało, ale te dwa nurty nie były wymysłem Kani. Przez 16 miesięcy istnienia Solidarności one się ze sobą nieustannie ścierały i gdyby nie stan wojenny, zapewne doszłoby do rozłamu. To widać było już na pierwszym zjeździe Solidarności, który odbył się rok po podpisaniu porozumień sierpniowych. Wałęsa, który był zwolennikiem umiarkowanego kursu Solidarności, wygrał wtedy co prawda wybory na przewodniczącego, ale zdobył niewiele ponad 50 proc. głosów delegatów. Reszta rozłożyła się na trzech innych kandydatów - Gwiazdę, Rulewskiego i Jurczyka - ale wszyscy oni byli mniej lub bardziej radykalni.
- Pierwszą Solidarność, powstałą po porozumieniach sierpniowych, różnie się interpretuje. Dominujący jest pogląd, że był to ruch narodowo-wyzwoleńczy. Nie brakuje jednak głosów, że było to przede wszystkim zjawisko socjalistyczne. Wręcz czysto komunistyczne.
- Rzeczywiście, wśród podziałów w Solidarności istniały również nurty narodowo-katolicki i socjalistyczny. Ten drugi chciał tak naprawdę zreformować socjalizm i to dobrze widać w programie Solidarności, w którym nie było wezwań do budowy wolnego rynku. To był program budowy socjalizmu samorządowego. Takiego, w którym partia komunistyczna wycofuje się z gospodarki i zostanie zlikwidowany system nomenklatury. Nie ma to nic wspólnego z dzisiejszym wyobrażeniem o Solidarności jako o ruchu patriotycznym, walczącym wyłącznie o zrzucenie komunistycznych kajdan. Nie dziwne więc, że na Zachodzie siłą, która najbardziej entuzjastycznie zareagowała na narodziny Solidarności, była radykalna lewica. Trockiści, socjaliści i socjaldemokraci byli nią zachwyceni, bo dla nich był to autentyczny ruch robotniczy.