"Super Express": - Są znaki na niebie i ziemi, z których można wyczytać symptomy nadciągającego do Polski kryzysu?
Prof. Stanisław Gomułka: - Przyjrzyjmy się najpierw sytuacji zewnętrznej, bo jak wiadomo, stan naszej gospodarki zależy w dużej mierze od tego, co dzieje się w innych krajach i na globalnych rynkach finansowych.
- Jakie są wieści z tego frontu?
- Jeśli chodzi o sytuację gospodarczą, to jest ona zróżnicowana. Są kraje pogrążone w recesji, ale i takie jak Stany Zjednoczone, gdzie obserwujemy wzrost gospodarczy. W Europie niewątpliwie mamy do czynienia z osłabieniem tempa wzrostu gospodarczego i jednoczesnym wzrostem stopy bezrobocia. To wszystko ma jednak dużo mniejszą skalę niż cztery lata temu i są bardzo niewielkie szanse, że przerodzi się to w ogólnoświatową recesję.
- Co z papierkiem lakmusowym światowego ładu gospodarczego - rynkami finansowymi?
- W ostatnich dwóch latach mieliśmy do czynienia z kryzysem zaufania i dużą niepewnością rynków finansowych. Ostatnie dane wskazują jednak na poprawę nastrojów. Spadające ceny złota i zmniejszenie się rentowności skarbowych papierów wartościowych dają podstawy do wzrostu optymizmu.
- Ale hurraoptymizm chyba tam nie zapanował.
- Oczywiście dalej niepewny pozostaje los Grecji. Niemniej decyzje ochronne podejmowane w ciągu ostatnich dwóch lat przez kraje strefy euro są na tyle znaczące, że w przeświadczeniu rynków finansowych nawet wyjście Grecji z eurozony nie powinno spowodować paniki.
- Jak na tym tle wygląda Polska?
- Sytuacja, trzeba to uczciwie przyznać, nie jest zbyt optymistyczna. Widać bowiem w Polsce spowolnienie gospodarcze. Na spadek eksportu związany ze spowolnieniem gospodarczym w Europie nakłada się efekt znacznego zacieśnienia polityki fiskalnej w kraju. Pamiętamy, że 3-4 lata temu polski rząd decydował się na duży wzrost wydatków. Teraz, zmuszony przez rynki finansowe, musi je ciąć.
- Bardzo odbije się to na gospodarce?
- Oczekujemy dużego obniżenia inwestycji publicznych przez najbliższe trzy lata. Rząd zapowiada, że ograniczy je nawet o połowę, a tak radykalne cięcia muszą się skończyć recesją w budownictwie, a co za tym idzie - ogromnymi konsekwencjami dla całej gospodarki.
- Czyli recesją?
- Obawiam się, że te cięcia w inwestycjach publicznych mogą zamienić spowolnienie gospodarcze w recesję. Na razie jednak ostrzegałbym przez wieszczeniem kataklizmu. Całe szczęście nie ma obecnie zagrożenia wybuchu bomby finansowej na Zachodzie, która, jak pamiętamy, spowodowała wielkie perturbacje na całym świecie. Oczywiście możemy otrzeć się o recesję, ale myślę, że nie będzie gorzej niż w czasie poprzedniej fali problemów gospodarczych. Najpewniej skończy się to wzrostem bezrobocia do wartości przynajmniej 14 proc. Rynek pracy odczuje więc pogorszenie, może nie dramatyczne, ale jednak wyraźne.
- Tak czy inaczej nie są to wieści, do których przywykliśmy na naszej zielonej wyspie.
- Oczywiście, ale to coś nieuniknionego w sytuacji, kiedy rządy zostały zmuszone do cięć. Dlatego nie powinno być to dla nas niespodzianką, a raczej czymś oczekiwanym. Strefa realna gospodarki dostosowuje się po prostu do stopniowego ograniczania deficytu budżetowego, stąd też stopniowe pogłębianie spowolnienia.
- Wyobraźmy sobie, że w tej sytuacji dochodzi jeszcze czynnik bardzo nieoczekiwany. Będzie oznaczać to dramatyczne kłopoty?
- Ryzyko nieoczekiwanych wydarzeń pogarszających sytuację istnieje zawsze. Wystarczy choćby konflikt z Iranem, by rosnące ceny ropy bardzo negatywnie odbiły się na światowej, a więc także na polskiej gospodarce. Nie zapominajmy też, że okoliczności mogą okazać się sprzyjające i sytuacja będzie lepsza niż się tego spodziewamy. Można sobie wyobrazić optymistyczny wariant, że eksport netto Polski będzie rósł. To zrównoważyłoby ograniczenie wzrostu popytu wewnętrznego i pomogłoby uchronić nas przed recesją.
- O konsumpcję bardzo się obawiamy, bo to ona utrzymywała naszą gospodarkę na powierzchni. Widzi tu pan powody do niepokoju?
- Faktycznie tempo wzrostu konsumpcji maleje, ale nie spada, a to ogromna różnica. Wydatki nadal rosną, ale nie tak gwałtownie jak wcześniej. Nie wykluczam oczywiście, że mogą zacząć spadać w związku z tym, że płace realne przestały rosnąć, przy jednoczesnym wzroście bezrobocia.
- Musimy przywyknąć do tego, że poziom życia nie będzie nam się poprawiać?
- Oczywiście. Gospodarstwa domowe, w których wzrasta bezrobocie, muszą się liczyć wręcz z tym, że stopa życiowa się obniży. Dotyczy to jednak 2-3 proc. tych gospodarstw, więc nie będzie tu raczej katastrofy.
- Wiadomo też, że siłą polskiej gospodarki są małe i średnie przedsiębiorstwa. Coraz częściej docierają do nas informacje, że one albo bankrutują, albo w najlepszym wypadku zawieszają swoją działalność. Jak to rzutuje na kondycję naszej gospodarki?
- W gospodarce rynkowej bankructwa są rzeczą normalną. Nawet w spokojnych czasach obserwujemy upadki rzędu 15-20 proc. małych firm. W ciężkich czasach ten odsetek sięga 20-25 proc.
- Teraz tych bankructw jest więcej?
- Widać upadek średnich i dużych przedsiębiorstw, co jest nawet bardziej niebezpieczne, ponieważ oznacza zwolnienia pracowników. Jest to szczególnie dotkliwe w miejscowościach, w których jest dominujący pracodawca.
- Andrzej Sadowski w rozmowie z nami mówił, że rząd biernie czeka na kłopoty gospodarcze, a do tego rzuca kłody pod nogi przedsiębiorcom, których energia mogłaby uchronić nas przed znaczącymi perturbacjami. Zgadza się pan?
- Rząd od wielu lat jest mało aktywny w walce z utrudnieniami hamującymi rozwój przedsiębiorczości. Nad-aktywność wykazuje za to w rozroście biurokracji i stwarzaniu kolejnych barier dla przedsiębiorców.
- Od lat mówi się o tym, żeby je w końcu znieść, ale widać, że nawet problemy gospodarcze nie są tu odpowiednią zachętą.
- Owszem. A przecież nie byłoby to nawet szczególnie kosztowne dla finansów publicznych. Potrzeba tu za to determinacji i wysiłku. Widać, że w rządzie obu tych rzeczy jest za mało. Gdyby rządzący zajmowali się walką z biurokracją z takim samym zdecydowaniem, z jakim zabiegają o dobre notowania i medialną popularność, bylibyśmy w znacznie lepszej sytuacji. Politycy uznali jednak, że walka ta najwyraźniej nie przekłada się na popularność i jest dla nich jedynie niepotrzebną stratą energii.
- Może w jesiennym exposé premier jednak podejmie rękawicę i odnajdzie w sobie wolę walki z tymi negatywnymi zjawiskami?
- Obawiam się, że słowa premiera nie wystarczą. W ostatnich pięciu latach Donald Tusk wygłosił bowiem szereg bardzo dobrych przemówień, z których niewiele wynikało. Okazał się więc dobrym mówcą, ale jednocześnie całkowicie niekompetentną osobą, jeśli chodzi o rządzenie.
Prof. Stanisław Gomułka
Główny ekonomista BCC