"Super Express": - Po ostatnim szczycie Unii Europejskiej pojawiły się sygnały mówiące o tym, że głównym czynnikiem stabilizującym Wspólnotę ma być strefa euro. To ma być ta Europa pierwszej prędkości. Czy w tym momencie przyjęcie wspólnej waluty byłoby dla Polski korzystne?
Ryszard Bugaj: - Nie wiem, czy w ogóle kiedykolwiek byłoby korzystne, a w tym momencie na pewno nie.
- Dlaczego?
- Jedną z rzeczy kluczowych jeszcze przed przyjęciem euro jest wynegocjowanie sztywnego kursu złotówki. Jest poważna obawa, o której mówi chociażby Marek Belka, to groźba aprecjacji złotówki i poważnych problemów z eksportem. Dziś mamy kurs elastyczny, co jest zdecydowanie bardziej korzystne. Zresztą cały projekt strefy euro był od początku kwestionowany przez wielu ekonomistów, i to z różnych stron teoretyczno-ideowych. Po dziesięciu latach ten krytycyzm raczej wzrósł. Jest ciekawa książka bardzo liberalnych ekonomistów Stefana Kawalca i Ernesta Pytlarczyka pt. "Paradoks euro", która w zasadzie mówi o tym, jak strefę wspólnej waluty rozmontować. Trzeba przyznać, że choć rozmontowanie tej strefy trudno sobie dziś wyobrazić, tak samo trudno sobie wyobrazić brak krytyki wobec euro. I jeśli przyjęcie wspólnej waluty ma być dla Polski warunkiem przynależności do Europy pierwszej prędkości, to na pewno w tej Europie pierwszej prędkości nie powinniśmy się znaleźć. Tak na marginesie, to wydaje się, że strategia polskiego rządu, sprzeciwiająca się Europie różnych prędkości, jest błędna. To, do czego należy dążyć, to do tego, by w ramach niebycia w pierwszej prędkości uzyskać gwarancje naszych interesów.
- Co jest tym naszym interesem?
- To oczywiście przynależność do strefy Schengen, to otwarcie rynku pracy, wreszcie kwestia transferów finansowych. To, do czego jako kraj powinniśmy dążyć, to powiedzieć: chcecie się bardziej integrować? Róbcie to, ale nasze interesy muszą być respektowane. I myślę, że taką strategią można by wiele uzyskać.
- Jeżeli przyjąć za kryterium euro, to do Europy pierwszej prędkości należy na przykład ogarnięta kryzysem Grecja?
- Oczywiście. I ta narracja, która się pojawia w znacznej części polskiej prasy, że to Grecy sami doprowadzili swój kraj do katastrofy, jest fałszywa. Oczywiście nie twierdzę, że zachowywali się w pełni odpowiedzialnie, ale jeżeli Grecja przekroczyła 100 proc. PKB zadłużenia, to trzeba zapytać, dlaczego im wielkie banki nadal pieniądze pożyczały. A pożyczały dlatego, że zakładały, że jest gwarancja całej Unii dla tego zadłużenia. Zresztą teraz będą rozstrzygnięcia polityczne w kilku krajach europejskich. I naprawdę trudno mówić o Europie różnych prędkości, skoro nie wiemy, kto ją ma budować. Francja z Le Pen? Holandia z Wildersem? Na razie to zawracanie głowy! Jakieś sześć lat temu minister Sławomir Nowak mówił, że trzeba natychmiast coś zrobić, bo Unia Europejska wprowadzi wspólne zadłużenie dla wszystkich krajów członkowskich. A dla ekonomistów było oczywiste, że tak nie będzie, bo niby dlaczego Niemcy mieliby płacić wyższe oprocentowanie za kraje, takie jak Grecja czy Włochy. Swoją drogą, Włochy, kraj dziś aspirujący do tej Europy pierwszej prędkości, ma zadłużenie 150 proc. w stosunku do PKB, skrajnie niesprawny system sądowniczy, korupcję, wygląda dość zabawnie.
- A jak na tym tle wygląda Polska?
- Nie najgorzej. Oczywiście będą przed nami pewne problemy, jednak sytuacja wyjściowa jest niezła. Mamy mniejsze zadłużenie niż Francja, Niemcy, że o Włochach i Grecji nie wspomnę. Leszek Balcerowicz lubi eksponować, że Niemcy mają nadwyżkę budżetową. To prawda, ich gospodarka jest stabilna, jako jedna z nielicznych zrobiła interes na strefie euro. Ale ich poziom zadłużenia w stosunku do PKB jest wyższy niż Polski. Sytuacja naszego kraju nie jest najgorsza i wejście do strefy euro nie byłoby korzystne.
Zobacz: Domański: Wzrośnie bezrobocie, będą napięcia społeczne w Polsce