"Super Express": - Jeszcze kilka dni temu starcia armii ukraińskiej i Rosjan na wschodzie Ukrainy nazywano konfliktem. Od czwartkowego ataku armii rosyjskiej na wybrzeże Morza Azowskiego nikt nie nazywa tego inaczej jak wojną. Cóż się takiego zmieniło? W końcu Rosjanie szaleją na Ukrainie od kilku ładnych miesięcy.
Prof. Nina Chruszczowa: - Nomenklatura zmieniła się głównie z tego powodu, iż Rosja po prostu działa bardziej otwarcie. Co prawda Putin nieustannie zaprzecza, jakoby rosyjscy żołnierze walczyli na Ukrainie, ale jednocześnie jasno daje do zrozumienia, że armia jest tam zaangażowana i jej zdanie musi być brane pod uwagę. Wprowadzając regularne wojska, stara się też sprawić, aby tzw. separatyści nie zostali kompletnie pokonani przez Ukraińców.
- Czemu tak upiera się, by ten konflikt trwał?
- Potrzebuje tego do swoich wewnętrznych celów politycznych. Może najważniejsze jest to, żeby pokazać Poroszence, że z jednej strony Kreml nie pójdzie na całość, bo oficjalnie nie wypowie Ukrainie wojny, ale Kijów nie wygra jej siłą swojego oręża. To jedna z kalkulacji Putina.
- Znając go, będzie próbował upiec więcej niż jedną pieczeń na tym samym ogniu. Jakie cele sobie jeszcze stawia?
- Chce, by cały wschód Ukrainy był sferą zamrożonego konfliktu. Dzięki temu miałby pod ręką narzędzie do trwałej destabilizacji tego kraju. Tym bardziej że z tego obszaru pochodzi większość surowców. Otwarcie nowej sfery konfliktu na południowym wschodzie Ukrainy to też konsekwencja aneksji Krymu.
- Potrzebuje korytarza lądowego do tego anektowanego przez siebie terytorium?
- Dokładnie. Aneksja Krymu nie ma żadnego sensu, jeśli chociaż mały fragment lądu, który byłby pod kontrolą Kremla, nie będzie łączył półwyspu z Rosją. Tym bardziej że z informacji, które docierają do mnie z Krymu, wynika, że są tam problemy z zaopatrzeniem w wodę - kluczowy dla życia jego mieszkańców surowiec. Pamiętajmy też, że wyznaczenie takiego korytarza lądowego było od samego początku planem Putina i ma swój sens strategiczny. Rozpętanie konfliktu w Donbasie nie było dla niego aż tak niezbędne. Na Kremlu po prostu błędnie założono, że z tym obszarem pójdzie równie gładko jak z Krymem.
- Jak tłumaczy pani grę Putina, który we wtorek jedzie do Mińska jako rzecznik pokoju, a już w środę rosyjscy żołnierze otwierają na Ukrainie nowy front?
- To kolejna praktyka, którą Putin wyniósł z doświadczeń Związku Radzieckiego. W Polsce wszyscy pamiętają, jak przez dekady Moskwa zaprzeczała, jakoby to NKWD było odpowiedzialne za śmierć polskich oficerów w Katyniu. Wydaje mu się, że póki wszystkiego będzie się wypierał, żadna rosyjska interwencja nie miała miejsca. Nawet jeśli są dowody, że rosyjska armia działa na Ukrainie, Putin rzuca wyzwanie Zachodowi, mówiąc: zróbcie coś z tym! Oczywiście Zachód nic zrobić nie może.
- To udawanie jest głównie wycelowane we własnych obywateli?
- Tak, ale we współczesnym świecie - świecie Internetu i mediów społecznościowych - takich rzeczy nie da się ukryć. Już dziś coraz głośniej jest wokół matek i żon rosyjskich żołnierzy poległych na Ukrainie, które zaczynają zadawać pytanie: czemu, u licha, nasi synowie i mężowie giną w Donbasie, skoro rosyjskiej armii tam nie ma? Staje się to coraz poważniejszym problemem dla Putina.
- Jak poważnym? Tak jak kiedyś pani mówiła na naszych łamach: Putin udławi się Ukrainą? Nie zmieniła pani zdania?
- Absolutnie. Nadal twierdzę, że ostatecznie stanie mu ona kością w gardle. Putinowi wydaje się, że podporządkowanie Ukrainy pójdzie mu tak łatwo, jak poszło to Związkowi Radzieckiemu. Dziś jest inaczej: to zbyt duży i zbyt ważny europejski kraj, żeby rzucić go na kolana.
- Nie ma pani wrażenia, że Zachód zbyt miękko reaguje na awantury Putina na Ukrainie? Cały czas żyje nadzieją, że da się w ramach dyplomacji zmusić go do wycofania się z tej wojny. Zachód cały czas się martwi, żeby Putin mógł wyjść z niej z twarzą, a jednocześnie sam traci twarz, dając mu w zasadzie wolną rękę do działania?
- Póki Putin będzie udawał, że nie ma tam jego żołnierzy, nie ma mowy, żeby miał się z czegokolwiek wycofywać i jakikolwiek dialog miałby go do tego zmusić. Co z tego, że Zachód będzie przedstawiał kolejne dowody na obecność Rosjan na Ukrainie, skoro on zawsze powie, że to tylko ochotnicy?
- Skoro dialog jest jałowy, co może zmusić Putina do wycofania się z wojny przeciwko Ukrainie?
- Jedyne, co może go zmusić do ustępstw, to presja jego własnego otoczenia lub samych Rosjan. Ponieważ zwykli Rosjanie są pod przemożnym wpływem machiny propagandowej uruchomionej przez Kreml, możemy liczyć jedynie na wpływ elity władzy. Aby ta zmusiła Putina do zmiany jego polityki, trzeba zastosować szerokie sankcje na całość rosyjskiej wierchuszki. Nie sądzę jednak, żeby miał się całkowicie wycofać z tego konfliktu.
- Co go powstrzymuje?
- Putin znalazł się między młotem a kowadłem. Z jednej strony musi zachować relacje z Zachodem, a z drugiej jest pod presją ludzi z resortów siłowych, którzy nie wyobrażają sobie, żeby wycofać się z Ukrainy. Zbyt przesiąknięci są nacjonalizmem i uniesieniami patriotycznymi. Jeśli wbrew nim chciałby to zrobić, mógłby pożegnać się z rolą przywódcy. Bez wsparcia tych ludzi zostałby szybko odsunięty od władzy, tak jak swego czasu stało się to z Chruszczowem.
- W Polsce nie znika obawa, że Ukraina będzie dla Putina jedynie przystankiem na drodze do odbudowy imperium. Po eskalacji konfliktu na wschodzie Ukrainy wrócił strach, że nasz kraj może stać się kolejną ofiarą agresji Rosji. Pani zdaniem istnieje takie niebezpieczeństwo?
- Nie bardzo wiem, jak miałby zaatakować Polskę czy kraje bałtyckie. Zdaje sobie doskonale sprawę z tego, że wszystkie te kraje są członkami NATO, a z Sojuszem nie chce mieć do czynienia. Putin może sobie pozwolić na wojnę z Ukrainą, bo wie, że Zachód nie wyśle tam swoich wojsk. Zdaje sobie natomiast sprawę, że NATO musi, a przynajmniej powinno zareagować na ewentualną agresję z jego strony. Ta świadomość jest najlepszym odstraszaczem.
ZAPISZ SIĘ: Codziennie wiadomości Super Expressu na e-mail
Czytaj: Tomasz Walczak: Kiedy Putin odbierze paradę zwycięstwa w Odessie?