Karol Modzelewski, Zajedźmy kobyłę historii.

i

Autor: archiwum se.pl Karol Modzelewski, Zajedźmy kobyłę historii.

Prof. Karol Modzelewski: Władza nie potrafi rozmawiać ze swoimi krytykami - cz. 2 wywiadu

2013-12-28 3:00

Rozmaite ugrupowania prawicowe przejmują elektorat lewicy i w wypadku wielkich wybuchów desperacji społecznej, co jest możliwe w razie przeciągania się kryzysu lub jego nawrotu, należałoby się spodziewać powtórki z faszystowskiej rozrywki – mówi prof. Karol Modzelewski w drugiej części wywiadu dla „Super Expressu”.

„Super Express”: - W pana książce „Zajedźmy kobyłę historii” znajdujemy stwierdzenie, że działacze Solidarności, którzy przed stanem wojennym operowali retoryką socjalną, teraz zaczęli kolportować dzieła Fridriecha Hayeka - praojca triumfującego w latach 80. w Wielkiej Brytanii i USA neoliberalizmu. To w duchu tej doktryny dokonała się w Polsce transformacja ustrojowa i może rzeczywiście nie mogło być inaczej, skoro tak myślał wtedy Zachód, w który liderzy Solidarności byli zapatrzeni?

Prof. Karol Modzelewski: - Szans na inną transformację nie było. Próbowałem się temu opierać, co wymagało stawienia politycznego oporu i stworzenia politycznej alternatywy. Ani jedno, ani drugie się nie udało. Wydaje mi się, że nie udało się nie tylko dlatego, że w naszym obozie postsolidarnościowym zabrakło w zasadzie chętnych, ale także dlatego, że siła społeczna, która mogła wymusić inne rozwiązania po prostu nie istniała.

Jak pan to rozumie?

To, co przetrwało z Solidarności, to nie był realny ruch masowy, ale pewien mit kilkunastu miesięcy przeżytych w aktywnej zbiorowej wolności. W czasach pierwszej Solidarności ludzie kochali przywódców, ale trzymali ich za kark i nie pozwalali pójść w tę stronę, której baza społeczna nie akceptowała. Teraz to się zmieniło. Pamiętam doskonale spotkanie, które odbyłem już jako senator z pracownikami wrocławskiej fabryki PZL Hydral, na którym krytykowałem plan Balcerowicza. Ze strony pracowników spotkałem się z konsternacją. Ich postawa nie była już postawą kontroli przywódców, ale postawą zawierzenia samych siebie symbolowi swojej pięknej przeszłości, który reprezentował nasz rząd. A skoro on tak robi, to znaczy, że najwidoczniej tak trzeba. Oczywiście, to się szybko zmieniło, bo ludzie na własnej skórze dotkliwie odczuli skutki tej transformacji, ale nie powstała siła społeczna, która liczyłaby się na szali historycznej wagi.

To była tylko kwestia bierności społeczeństwa?
Istniał przemożny neoliberalny prąd umysłowy, absolutnie nie do odparcia dla polskiej inteligencji. Szedł z Zachodu, ogarniając cały świat. Co więcej, ogarniał także europejską lewicę, która równała w prawo i przyjmowała neoliberalne wyznanie wiary. Trudno sobie wyobrazić, żeby inaczej stało się w Polsce. Tylko w tym sensie mogę się zgodzić z tymi, którzy mówią, że nie było innej drogi. Politycznie faktycznie jej nie było.

SLD, który do dziś uchodzi za jedyną partię lewicową w Polsce, aktywnie włączył się w budowanie polski neoliberalnej. Tę formację ogarnął ten sam bakcyl, co jej europejskich pobratymców, czy wspieranie neoliberalnego porządku było formą uwiarygadniania się w oczach Polaków?
SLD powstał na gruzach PZPR i nie był partią, która mogłaby się oprzeć na dynamizmie bazy społecznej, jaki miała swego czasu Solidarność. Była to formacja poszukująca nowej tożsamości, którą znalazła we wzorcach zachodnich socjaldemokratów.

Ten wzorzec sprawił, że stworzyły się dogodne warunki dla powstania partii, która później nazwała się PiS i przejęła pokrzywdzonych przez transformację.
Tak. Nieobecność lewicy, nie tylko zresztą w Polsce, stwarza pole dla prawicowego populizmu, którego sporo jest w PiS, a który jest w pewnym sensie spadkobiercą nastrojów społecznej desperacji i frustracji niezagospodarowanych przez lewicę w latach 90.

Dziś PiS mówi chyba najbardziej socjalnie ze wszystkich partii obecnych na scenie politycznej. Myśli pan, że socjalizm można jeszcze odzyskać dla lewicy?
Musiałaby przede wszystkim powstać lewica, która miałaby coś do zaproponowania. O to jest niezwykle trudno. Socjaldemokratyczna wersja lewicy, jedyna do pomyślenia we współczesnym świecie, traci wraz z postępującą globalizacją grunt pod nogami. Socjaldemokracja bowiem zawsze działała poprzez państwa narodowe, które dziś tracą kontrolę nad procesami gospodarczymi i nie bardzo mogą praktykować na własną rękę interwencjonizm i solidną politykę socjalną. Podmywają je bowiem ruchy światowego kapitału finansowego.

To chyba największy dramat współczesnej lewicy. Stąd może brak wyraźnych recept na walkę z kryzysem finansowych w duchu lewicowym.
Lewica ma jeszcze pole manewru, bo przecież państwa opiekuńcze istnieją nie tylko w Skandynawii. Ten obszar możliwości się jednak kurczy i dlatego lewica jest w głębokim impasie. Nie dziwi więc, że rozmaite ugrupowania prawicowe przejmują jej elektorat i w wypadku wielkich wybuchów desperacji społecznej, co jest możliwe w razie przeciągania się kryzysu lub jego nawrotu, należałoby się spodziewać powtórki z faszystowskiej rozrywki. Prym będzie tu chyba jednak wiódł już nie PiS, ale skrajna prawica.

Mam wrażenie, że nie rozumieją tego środowiska inteligenckie, opiniotwórcze i polityczne, które nie zgadzają się na dyktat prawicy. Przeciwko narodowcom czy kibolom, którzy u nas mają odcień radykalnej prawicy, nasz rząd lubi wysłać do akcji policję, chcąc zwalczać skutki, a nie przyczyny, które leżą w upośledzeniu ekonomicznym społeczeństwa.

Mam taką obawę, że moi rozmaici przyjaciele zamykają oczy na skutki społeczne prowadzonej przez siebie polityki gospodarczej. Robią to z miłości do demokracji, ale jednocześnie wystawiają ją na duże niebezpieczeństwo i w końcu nie będą wiedzieli, jak jej bronić.

Chyba nie tylko w obszarze ekonomii, ale także symboli mamy do czynienia z pewną rejteradą ze strony środowisk, nazwijmy je lewicowo-liberalnych. Prawica w Polsce ma nie tylko monopol na zagospodarowanie gniewu społecznego, wynikającego z warunków ekonomicznych, ale udało jej się także zawłaszczyć kategorie narodu i patriotyzmu.
Niekoniecznie dotyczy to środowisk liberalno-demokratycznych jeśli chodzi o tożsamość, a lewicowych jeśli chodzi o sentymenty i tradycje. To głównie słabość przynajmniej niektórych odłamów lewicy alternatywnej. Porzuciły one refleksję o istotności więzi narodowych, które stanowią przecież istotny wyraz więzi społecznych. To nie jest prawda, że globalizacja unieważnia naród. Uważam, że akurat poczucie narodowej wspólnoty i narodowego interesu może być elementem oporu przeciwko globalizacji.

Wracając jeszcze do dziedzictwa transformacji, chciałbym zwrócić uwagę na dialog władzy ze społeczeństwem. Merytorycznie można zgodzić się z rządem, ale znów mamy sytuację, kiedy władza przepycha coś ponad głowami obywateli i nie chce wytłumaczyć społeczeństwu swoich posunięć.
Może po prostu nie umie tego wytłumaczyć. Podobnie jest z sześciolatkami, choć uważam, że największym problemem polskiej edukacji nie jest posłanie ich do szkół, ale stworzenie gimnazjów i wszechobecnej w nich testomanii, co z perspektywy rozwoju kulturalnego społeczeństwa jest po prostu zatrważające.

Ale świetnie wypadamy w międzynarodowych rankingach edukacji i jest czym się chwalić. Kiedy opublikowano wyniki badań edukacyjnych PISA, premier od razu zwołał konferencję. Wszyscy ministrowie edukacji z czasów rządów PO od razu zaczęli się rozpływać w zachwytach nad polską szkołą.
W czasach komunizmu też dużo bubli produkowaliśmy, żeby dobrze wypaść w sprawozdawczości. To nie jest więc dobry argument. To argument z czasów Hilarego Minca - komunistycznego ministra przemysłu i handlu. Można ten komplement ofiarować naszym reformatorom. W kwestii sześciolatków nie widzę grzechu rządzących. Widzę go za to w kwestii komunikacji ze społeczeństwem. Wydaje się, że rząd nie potrafi rozmawiać z tymi, którzy kontestują jego poszczególne posunięcia.
Rozmawiał Tomasz Walczak


Prof. Karol Modzelewski. Historyk, legenda opozycji demokratycznej w PRL