"Super Express": - Po weekendowych posiedzeniach Rady Najwyższej jasne jest to, że era Janukowycza na Ukrainie się skończyła. Protestujący osiągnęli to, o co walczyli, ale jak każda udana rewolucja, także ta ukraińska jest teraz bardzo krucha. Jakie, pana zdaniem, stoją przed nią problemy i jakich niebezpieczeństw należy oczekiwać dla jej osiągnięć?
Prof. Jarosław Hrycak: - Faktycznie, podobne uczucia dominują teraz wśród Ukraińców. Zdają sobie sprawę, że mamy tu do czynienia z ogromnym zwycięstwem, ale nie brakuje zagrożeń i wyzwań, którym trzeba teraz stawić czoła. Największe pytanie na obecną chwilę brzmi, czy uda się sformować nowy rząd, który przyniesie ze sobą nie tylko nowych ludzi, ale też nowe zasady jego funkcjonowania. Troska o to dominuje teraz w ukraińskiej debacie publicznej. Doskonale to zresztą było widać w reakcjach na pojawienie się na Majdanie Julii Tymoszenko.
- Trudno się dziwić - to polityk, która więcej w swojej karierze zniszczyła, niż zbudowała. Ukraińcy boją się, że będzie teraz czynnikiem destrukcyjnym dla rodzącego się w bólach nowego systemu politycznego?
- Wielu liderów obywatelskiego Majdanu, a także zwykłych Ukraińców mówi, że woleliby jej nie widzieć w polityce. Jest bowiem dla nich politykiem minionej epoki i nie jest gwarantem wartości, które przyświecały protestującym. Przez ostatnie trzy miesiące społeczeństwo ukraińskie niezwykle dojrzało i głęboko wierzę, że da sobie radę z wyzwaniem, któremu na imię Julia Tymoszenko.
Zobaczj: To ich zabił Janukowycz! Oto nieznani bohaterowie Majdanu
- Ukraińska opozycja jest w ogóle w stanie stworzyć i podporządkować się nowym regułom sprawowania władzy w interesie społeczeństwa, a nie jedynie klasy politycznej?
- Wydaje się, że tak. Trochę zresztą nie ma wyjścia, ponieważ jest bardzo silna presja społeczna, żeby politykę ukraińską zbudować na nowo. Jest też w Ukraińcach bardzo wyraźne poczucie klęski pomarańczowej rewolucji i wielu z nich się boi, że dojdzie do powtórki sprzed 10 lat. Stąd wielka determinacja, żeby zmienić nie tylko ludzi, ale także system. To bardzo istotny czynnik w obecnej sytuacji wewnętrznej na Ukrainie.
- Jakie panują nastroje w społeczeństwie? Po krwawych wydarzeniach z ubiegłego tygodnia, kiedy władze ruszyły na społeczeństwo z ostrą bronią, nie ma zapędów rewanżystowskich?
- Mimo ogromnego rozgoryczenia nie ma wezwań do samosądów. Nawet jeśli znienawidzeni przez społeczeństwo ludzie trafiają w ręce radykałów, do linczów nie dochodzi. To bardzo pozytywny sygnał, ponieważ wskazuje, że mimo zamieszania ostatnich dni ludzie trzymają się bardzo określonych ram zachowań, dzięki czemu nastrój wściekłości nie jest czynnikiem destabilizującym.
- Czy takim czynnikiem destabilizującym nie będą nastroje ludności rosyjskiej i rosyjskojęzycznej w południowo-wschodniej Ukrainie?
- Faktycznie, było wiele obaw, czy nie dojdą do głosu nastroje separatystyczne w tej części Ukrainy. Zdaje się, że te obawy były nieco na wyrost. Okazuje się bowiem, że wielu liderów tych południowo-wschodnich regionów chciałoby znaleźć jakiś kompromis z nową władzą w Kijowie.
- Myśli pan, że kompromis jest możliwy?
- Chyba na to jeszcze za wcześnie. Wiele będzie zależeć od tego, jaki system wyłoni się w najbliższym czasie na Ukrainie. W ramach tego systemu na pewno potrzebny będzie strategiczny sojusz wszystkich sił w państwie, oparty na prawodawstwie. Najważniejsze jest to, że szanse na taki scenariusz są. Oczywiście, docierają do nas informacje o starciach między zwolennikami kursu proeuropejskiego i prorosyjskiego, szczególnie na Krymie, ale do akcji szybko wkracza miejscowa policja, nie pozwalając na eskalację konfliktu.
- Kreml nie będzie jednak chciał wykorzystać tych niepokojów do siania chaosu na Ukrainie?
- Nie wątpię, że będzie się starał to zrobić, ale wydaje mi się, że spóźnił się z takimi działaniami. Pojawiało się wiele głosów, żebyśmy się cieszyli z karnawału w Kijowie, póki możemy, bo ledwo skończy się olimpiada w Soczi, Putin się z nami rozliczy. Całe szczęście udało się doprowadzić do zwycięstwa, zanim igrzyska się skończyły, i stąd moje zdanie, że jakiekolwiek działania Putina, także te polegające na antagonizowaniu społeczeństwa ukraińskiego, będą już musztardą po obiedzie. Oczywiście, tego niebezpieczeństwa w żadnym razie nie można lekceważyć.
- Tym bardziej że chyba trudno oczekiwać, że Putin przejdzie nad zmianami na Ukrainie do porządku dziennego. Na pewno to, co się przez weekend wydarzyło w Kijowie, musiało rozsierdzić Kreml. Miedwiediew już mówił, że uznanie nowych, rewolucyjnych władz przez Zachód to aberracja.
- Z całą pewnością Putin i jego ekipa nie odpuszczą i będą starali się wszystkimi możliwymi sposobami torpedować zwycięstwo Ukraińców. W tym kontekście mówi się też o innym scenariuszu niż jedynie szczucie na siebie mieszkańców Ukrainy. Mam tu na myśli wariant kirgiski, czyli zastąpienie jednego znienawidzonego zausznika Moskwy kimś bardziej akceptowalnym dla społeczeństwa, ale równie wiernym swoim mocodawcom na Kremlu. W ten sposób Rosja będzie próbowała odzyskać inicjatywę polityczną na Ukrainie.
- Na kogo Moskwa mogłaby teraz postawić?
- Myślę, że już tradycyjnie Moskwa będzie się starała stawiać na wszystkich. Także na Julię Tymoszenko, jeśli uda się jej zdobyć fotel prezydenta Ukrainy. Nie byłoby to zresztą aż tak zaskakujące, bo mieliśmy już z tym do czynienia w okresie premierostwa Tymoszenko w latach 2009-2010. Wtedy zresztą Kreml stawiał zarówno na nią, jak i na Janukowycza, czekając, kto wygra walkę o władzę. Myślę, że presja na zbliżenie z Rosją może być też wywierana choćby na Kliczkę.
- Wydaje się panu, że Rosja będzie stawiać na takie zakulisowe działania, czy zdecyduje się na bardziej bezpośrednie działania, mające na celu przywrócenie jej politycznej dominacji nad Ukrainą?
- Wydaje mi się, że groźba bezpośredniej interwencji jest niezbyt prawdopodobna. Mogłoby do niej dojść, jeśli Moskwa, po pierwsze, zdecydowałaby się na nią dużo wcześniej, a po drugie, jeśli udałoby się jej wygrać wojnę propagandową na Zachodzie, tzn. przekonać go, że na Majdanie hulają radykałowie, nacjonaliści, czy nawet faszyści. Tę walkę Rosja przegrała i wygląda na to, że Zachód nie zamierza tolerować jakichkolwiek prób rozwiązań, które zastosowała w 2008 roku w Gruzji.
- Gdy oglądam rosyjskie media państwowe, mam momentami wrażenie, że panuje tam mobilizacja podobna do tej, z jaką sześć lat temu mieliśmy do czynienia przed wojną z Gruzją.
- Oczywiście, taka retoryka będzie jeszcze długo powracać w rosyjskich mediach. Nikt do końca nie wie, gdzie jest Janukowycz i inni liderzy jego ekipy i czy nie będą oni zwracać się do Kremla z prośbą o pomoc, podobnie jak czechosłowaccy liderzy w czasie praskiej wiosny w 1968 roku, co wykorzystano jako pretekst do interwencji zbrojnej. Niemniej szanse na taki scenariusz są znacząco mniejsze niż jeszcze kilka dni temu.
Prof. Jarosław Hrycak
Dyrektor Instytutu Badań Naukowych Uniwersytetu Lwowskiego