"Super Express": - Kto bardziej boi się reform - społeczeństwo czy politycy?
Prof. Edmund Wnuk-Lipiński: - To zależy, z jakim okresem mamy do czynienia. Politycy boją się przeprowadzać reformy tuż przed wyborami, zwłaszcza jeśli uderzałyby w żywotne interesy jakiejś grupy. Natomiast społeczeństwo może być zmęczone reformami po tak długim okresie i tak gruntownych zmianach systemowych. W każdym społeczeństwie istnieje naturalna tęsknota za obliczalnością reguł gry i stabilnością po okresie dość fundamentalnych przemian.
- Anno Domini 2011 społeczeństwo polskie oczekuje zmian czy stabilizacji?
- W moim przekonaniu bardziej potrzebuje stabilizacji. Nie oznacza jednak, że nie należy nic robić. Stabilizacja to jedna sprawa, a druga to to, co w przemyśle samochodowym nazywa się "fine tuning", czyli takie dostrojenie instytucji i wyeliminowanie tych mankamentów, które są uciążliwe w życiu codziennym.
- W rozmowie z nami prof. Michał Kulesza stwierdził, że czas wielkich reform się skończył. Pan się z nim zgadza?
- Jestem tego samego zdania. Koncepcja permanentnej rewolucji instytucjonalnej jest nie do utrzymania w sensie socjologicznym, bo traci poparcie. Ludzie oczekują normalności, ażeby ją zapewnić, potrzebne są jasne reguły gry i funkcjonujące w sposób stabilny instytucje. Pamiętajmy, że jeśli reformy trwają za długo, pojawia się przedwczesna chęć do stabilizacji, co z kolei skutkuje powstaniem instytucji hybrydowych. Już nie należą do starego systemu, ale też nie w pełni do nowego. Tak w połowie drogi zatrzymała się Białoruś.
Przeczytaj koniecznie: 67 proc. Polaków źle ocenia pracę Sejmu, wyższe notowania ma prezydent Komorowski
- Ostatnia fala krytyki wobec rządu utwierdziła społeczeństwo w przekonaniu, że ekipa Tuska niewiele robi, aby modernizować kraj?
- Mam takie podejrzenie, że za tym stereotypowym stwierdzeniem, że rząd niewiele robi, stoją piarowcy Tuska. W powszechnym przekonaniu ten rząd jest rządem biernym, ale po cichu wprowadza bardzo głębokie reformy. Dlaczego po cichu? Otóż, właśnie dlatego, że nie ma klimatu dla przeprowadzania głębokich zmian. Bez szumu nie udało się wprowadzić jedynie zmian w OFE, stąd ta cała dyskusja wokół tej kwestii. Co jednak cieszy, po raz pierwszy taka debata ma charakter merytoryczny.
- Ta strategia cichego wprowadzania reform nie jest szkodliwa dla PO? Prof. Rychard przekonywał na naszych łamach, że Platforma pozwala swoim przeciwnikom dokleić sobie gębę bezczynnej partii.
- Z punktu widzenia zmiany klimatu społecznego dla reform, robienie ich po cichu wydaje mi się strategią bardziej racjonalną od trąbienia w fanfary, że oto reformy robimy. Zgodnie ze starym rosyjskim przysłowiem "Tisze jedziesz, dalsze budziesz". Dla rządu lepiej jest, gdy może się pochwalić już wykonanymi reformami, niż obnosić się z planami ich przeprowadzenia, które potem okazują się fiaskiem.
- Rząd nie używa słowa reforma, bo ono się źle kojarzy?
- W odbiorze społecznym kojarzy się ono z czymś nieokreślonym, niejasnym, czymś, co zwiększa niepewność w stosunku do przyszłości. Dlatego słowo reforma jest używane głównie przez opozycję atakującą rząd, że żadnych zmian nie przeprowadza.
- W latach 90. było tak, że to rząd był kreatorem reform i to on głównie się ich domagał. Teraz to opozycja żąda czegoś, co premier i ministrowie niespecjalnie chcą robić. Nie dziwi to pana?
- Proszę zwrócić uwagę na retorykę. Opozycja żąda reform, zarzuca rządowi, że nic nie robi, ale alternatywy, które przedstawia opozycja, i to zarówno z lewa, jak i z prawa, są formułowane na bardzo ogólnikowym poziomie. Na tyle ogólnikowym, że rząd może przechodzić nad nimi do porządku dziennego. Gdyby one były bardziej konkretne i dotyczyły bardziej sprecyzowanych kwestii, rząd nie mógłby tak łatwo obok tego przejść. Trzeba coś robić, ale co, nie bardzo już wiadomo.
Prof. Edmund Wnuk-Lipiński
Socjolog. Rektor Collegium Civitas w Warszawie