"Super Express": - Jutro pogrzeb Tadeusza Mazowieckiego. Z jego bogatej biografii pamiętamy głównie jego rolę w przełomie 1989 r. Rolę, którą ocenia się bardzo różnie. Dla jednych to bohater, dla innych wręcz zdrajca, który zaprzedał Polskę komunistom. Prawda o nim jak zwykle leży pośrodku czy odchyla się w stronę którejś z tych skrajnych interpretacji?
Prof. Antoni Dudek: - Absolutnie nie użyłbym wobec Mazowieckiego słowa "zdrajca". To bardzo niesprawiedliwe określenie. Czy bohater? Dla tych Polaków, którym się podoba III RP, którzy akceptują sposób wychodzenia z komunizmu symbolizowany przez okrągły stół i politykę określaną mianem grubej kreski, będzie bohaterem. Na pewno prowadzona przez Mazowieckiego polityka nie podtrzymywała reżimu komunistycznego, ale też pozwoliła komunistom zachować wpływy.
- To dlaczego prowadził taką właśnie politykę, wymaga wyjaśnienia. Mazowiecki, podobnie jak większość ludzi Solidarności, po prostu nie zrozumiał znaczenia zwycięstwa w wyborach z 4 czerwca 1989 r.? Nie rozumiał, że postanowienia okrągłego stołu można było wtedy zanegować?
- Problem polega na tym, że Mazowiecki nie zgodziłby się z tym, że Solidarność mogła wtedy zrobić, co chciała. Cały czas był przekonany, że siły starego reżimu zachowały olbrzymie wpływy, przede wszystkim w resortach siłowych. Uważał, że przy pewnym wsparciu ZSRR, który ciągle wtedy istniał, mogą bardzo łatwo proces demokratyzacji odwrócić. Mazowiecki był jednych z tych, którzy żyli w syndromie 13 grudnia.
- To znaczy?
- Ci ludzie pamiętali ogromny ruch społeczny, który runął jednej nocy pod ciosami wojska. Po ośmiu latach uważał, że to ciągle się może powtórzyć. Moim zdaniem była to błędna ocena. Nie znaczy to jednak, że ludzie starego reżimu by się nie bronili, gdyby poczuli się fizycznie zagrożeni. Ale nikt nie mówił o samosądach. Mowa była raczej o działaniach dekomunizacyjnych, czyli usuwaniu ich ze stanowisk. Tu ma pan rację, że niespecjalnie by protestowali, bo liczyli się z tym, że dojdzie do daleko posuniętych zmian kadrowych, które wszakże nie nastąpiły.
- Nie nastąpiły ze strachu Mazowieckiego i innych liczących się postaci opozycji?
- Wielokrotnie, kiedy miałem okazję z nim rozmawiać i czyniłem mu zarzut, że np. służby specjalne można było w większym stopniu zbudować z nowymi ludźmi, on odpowiadał: "No dobrze, ale co z tymi starymi?". Jego zdaniem, gdyby wszystkich tych esbeków wyrzucono, zaczęliby spiskować przeciwko porządkowi demokratycznemu. Część trzeba więc było zostawić. Tylko w jakich proporcjach? UOP zbudowany w 95 proc. z byłych funkcjonariuszy SB nie był dobrą instytucją.
- Tego typu polityka była wodą na młyn jego przeciwników i zwolenników tezy, że transformacja ustrojowa dokonała się w zmowie z komunistami, co miała symbolizować "gruba kreska" - termin zaczerpnięty z jego exposé. To było jednak ogromne przekłamanie, bo Mazowiecki takiej polityki nigdy nie zapowiadał.
-Tak, to akurat przekłamano. Mazowiecki, kiedy mówił nie o "grubej kresce", ale o "grubej linii", miał na myśli to, że jego rząd odcina się od bilansu poprzedników. Mówił, że nie będzie brał na siebie błędów rządów komunistycznych. Natomiast "grubą kreską" nazwano potem ducha polityki, o którym wcześniej mówiliśmy, a który zakładał daleko posuniętą abolicję wobec sił starego reżimu. Pamiętajmy jednocześnie, że okres premierostwa Mazowieckiego to czas prezydentury Jaruzelskiego, który również miał bardzo szerokie uprawnienia. Pole manewru było więc ograniczone, choć moim zdaniem nie w pełnie je wykorzystał, bojąc się jakiegoś puczu generałów. Szczególnie kiedy w lipcu 1990 r. Jaruzelski zagroził, że złoży urząd prezydenta po dymisji z rządu Kiszczaka i Siwickiego, Mazowiecki błagał go, żeby tego nie robił. To była wtedy nierealna groźba. Minęło sporo czasu od upadku muru berlińskiego i kilka miesięcy od egzekucji Nicolae Ceauşescu, która, jak się wydaje, zrobiła na komunistach piorunujące wrażenie.
- Okres rządów Mazowieckiego to nie tylko pytanie, co zrobić z komunistami. To także pytanie, jak wyjść z zapaści gospodarczej. Mazowiecki, co wiele osób dziś przypomina, był zwolennikiem społecznej gospodarki rynkowej i chciał minimalizować społeczne koszty reform. Jednak do naprawy wysłał neoliberała Balcerowicza, dla którego ludzkie koszty reform się nie liczyły. Skąd ten paradoks?
- Jeśli dobrze pamiętam, Balcerowicz był piątym kandydatem na ministra finansów, bo inni wcześniej odmówili. Inna sprawa, że Mazowiecki chyba nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, co Balcerowicz zamierza. Nie był w końcu ekonomistą i nie był w stanie ocenić, jak szokowa będzie terapia. Kiedy pojął, co się święci, Mazowiecki próbował hamować pomysły swojego ministra. Doprowadziło to zresztą na tym tle do wielu sporów. Nie było więc tak, że całkowicie to akceptował. Musiał jednak docenić, że Balcerowiczowi udało się wykonać najważniejszy priorytet - znacząco ograniczył szalejącą wtedy inflację. Choć faktycznie dokonał tego za ogromną cenę.
- Rządy Mazowieckiego w ogóle ukształtowały i nadal kształtują naszą rzeczywistość. Jak ocenia pan to, co udało mu się zrobić?
- Podam może przykład czegoś, co się udało bardzo dobrze i co zostało w okresie jego rządów zaniedbane. Do wielkich osiągnięć Mazowieckiego i jego ekipy zaliczam przywrócenie samorządu terytorialnego i zorganizowanie, o czym się często zapomina, pierwszych w pełni wolnych wyborów, właśnie do samorządów. Na drugim biegunie jest wymiar sprawiedliwości.
- Czemu było z nim tak źle?
- Ponieważ nic z nim nie zrobiono. Pozwolono mu funkcjonować tak, jakby nie zaszły zmiany ustrojowe. Nie dokonano nawet tak kosmetycznych zmian jak w przypadku SB, którą rozwiązano i poddano weryfikacji. A moim zdaniem wymiar sprawiedliwości szedł ręka w rękę z aparatem bezpieczeństwa w zniewalaniu Polaków w okresie komunizmu. Rząd Mazowieckiego pozwolił całemu środowisku prokuratorsko-sędziowskiemu działać w takim kształcie, w jakim go PRL ukształtowała. To się odbija Polsce czkawką do dzisiaj. Oczywiście nie można całej winy zrzucić na rząd Mazowieckiego. Obciąża to także kolejne ekipy, które rządziły do 1993 r., czyli do dojścia do władzy postkomunistów, z oczywistych względów niezainteresowanych dekomunizacją wymiaru sprawiedliwości.
- W ostatnich latach coraz częściej Mazowieckiemu wypominano jego zaangażowanie w stalinizm w ramach stowarzyszenia PAX. Spod jego pióra wyszły wtedy teksty krytykujące Żołnierzy Wyklętych czy potępiające ofiarę stalinowskiej polityki biskupa kieleckiego Czesława Kaczmarka. Mazowiecki był klasycznym przykładem intelektualisty zainfekowanego komunizmem?
- Miał oczywiście fazę zaangażowania w stalinizm, ale nie z pozycji stricte komunistycznych, ale pozycji PAX-owskich. Była to szczególna próba żenienia katolicyzmu z marksizmem, którą próbował przeprowadzić Bolesław Piasecki. W pewnym momencie Mazowiecki trafił pod jego skrzydła. Piasecki był bardzo skuteczny w pozyskiwaniu młodych ambitnych ludzi, którym dawał szerokie możliwości działania. Dość powiedzieć, że Mazowiecki przed trzydziestką został redaktorem naczelnym "Wrocławskiego Tygodnika Katolików". To była zawrotna kariera. Trzeba więc wziąć pod uwagę, że Mazowiecki był człowiekiem niezwykle ambitnym i chciał w tej nowej rzeczywistości zaistnieć. Zaistniał w prasie oficjalnej, w której można było pisać takie, a nie inne rzeczy.
- Długo jednak w Paksie nie zabawił.
- Tak, dość szybko się przeciwko Piaseckiemu zbuntował i był twórcą słynnej frondy na łonie PAX-u. Wyłomu dokonał w 1955 r., a więc jeszcze przed odwilżą, przed polskim październikiem. Trzeba poczytać na jego korzyść, że on po tym zaczadzeniu stalinizmem, z którym rzeczywiście nigdy się nie rozliczył, zerwał z PAX-em i przez następne lata, choć był w PRL zaangażowany, starał się już zachowywać możliwie przyzwoicie. Jego działalność na posła Sejmu PRL nie była już tak kompromitująca jak przywołane przez pana artykuły z czasów stalinowskich.
Zobacz: Sfingowana śmierć Mazowieckiego! "Uśmiercili go" w stanie wojennym!