"Super Express": - Wyobraża pan sobie, że Wielkiej Brytanii politycy z rządzącej partii zatrudniają członków swoich rodzin w spółkach Skarbu Państwa?
Prof. Alan Doig: - Takie rzeczy nie zdarzają się na tak wysokim szczeblu władzy już od 20-30 lat. Mamy wyśrubowane zasady zatrudniania w takich podmiotach, a nominacjami zajmują się nie poszczególni politycy, lecz specjalna komisja, która dba o odpowiednio wysokie standardy. Ten system naprawdę trudno obejść.
- Jak udało wam się go stworzyć?
- Był to bardzo długi proces, którego punkt zwrotny stanowiło powołanie w 1995 roku komisji standardów publicznych. To ona opracowała i wprowadziła w życie zasady, które funkcjonują do dziś i dość skutecznie bronią nas przed takimi nadużyciami, o jakich pan mówi, że mają miejsce w Polsce.
- Jak wyglądałaby reakcja brytyjskiej opinii publicznej na takie nadużycia?
- Jeżeli dotyczyłoby to ministra rządu, musiałby on odpowiadać wobec kodeksu obejmującego wszystkich członków rządu. Jednym z głównych jego punktów jest zakaz konfliktu interesów i jakiekolwiek jego przekroczenie oznacza ogromne kłopoty dla danej osoby, jak również samego premiera.
- Polityk, na którego pada cień podejrzenia, mógłby sobie pozwolić na stwierdzenie, że rodziny działaczy partyjnych też muszą gdzieś pracować?
- Zostałoby to odebrane jako skandaliczna i niedopuszczalna wypowiedź, którą ściągnąłby na siebie krytykę opozycji i mediów. Nie wiem, jak w Polsce, ale w Wielkiej Brytanii to dla polityka problem, który trudno mu rozwiązać. Tym bardziej że takie stwierdzenie zirytowałoby wyborców, wśród których panuje ogromne bezrobocie. Widząc, że ktoś załatwia najbliższym pracę na stanowiskach państwowych, nie przestrzegając ustalonych standardów, szybko chcieliby wymieść takiego człowieka z polityki. Również notowania rządu poleciałyby na łeb na szyję.
- To raczej nie zafunkcjonowałoby w Polsce. Tym bardziej że syn premiera dostał pracę w państwowej spółce - na lotnisku w Gdańsku - bez konkursu.
- W Wielkiej Brytanii coś takiego stałoby się przyczyną wielkiego skandalu politycznego. Pół biedy, jeśli syn premiera miałby kwalifikacje do wykonywania swojej pracy.
- Bycie dziennikarzem, który pisze o lotnictwie, wystarczy?
- Absolutnie nie. U nas od razu rozpoczęłoby się postępowanie wyjaśniające i padłyby oskarżenia o marnowanie publicznych pieniędzy. Śledztwo prowadziłby parlament i poprzez przesłuchania szukałby wyjaśnień, czemu osoba bez kwalifikacji pracuje za pieniądze podatników. To byłaby automatyczna reakcja i nie dałoby się tej sprawy zamieść pod dywan.
Prof. Alan Doig
Specjalista ds. korupcji. Liverpool Business School