"Super Express": - Roman Graczyk, autor książki nt. inwigilacji "Tygodnika" przez SB twierdzi, że w kierownictwie redakcji byli tajni współpracownicy. Krzysztof Kozłowski zaprzecza i mówi, że nie było świadomych rejestracji agentów. Kto ma rację?
Józefa Hennelowa: - Absolutnie nie wierzę w to, co mówi Graczyk. Rozstrzygająca dla niego jest dokumentacja SB, a nie to, co zwerbowany napisał i czym się kierował, rozmawiając z SB.
- Jaką rolę odegrał w pani życiu "Tygodnik Powszechny"?
- Przepracowałam w nim 60 lat. Był połową sensu mojego życia. Drugą połowę zrealizowałam w życiu prywatnym.
- Dlaczego wybrała pani tę redakcję?
- Wizja pracy w zespole ludzi wierzących, tworzących pismo w kontrze do wzbierającego marksizmu, myślących niezależnie - była porywająca. Pociągała mnie tematyka społeczna. Gomułka prowadził politykę przeciwko naturalnym więziom społecznym. Za groźne dla porządku społecznego uważał np. rodziny wielodzietne. Ówczesne bloki mieszkalne to przecież ciemne kuchnie, gdzie nie sposób było siąść razem przy stole. Obywateli miało wychowywać państwo, partia, a nie dom.
- Stefan Kisielewski napisał w swym "Abecadle", że na kolegiach forsowała pani swoje opinie płaczem...
- To zgrabna, typowa dla "Kisiela" bajeczka. Nie gniewam się za to. To był tak inteligentny i dowcipny człowiek, że we mnie zawsze budził popłoch. Może przez swój sarkazm i złośliwość? Bałam się z nim dyskutować, podczas gdy z Antonim Gołubiewem czy Stanisławem Stommą rozmawiałabym co dzień. Szokiem były dla nas jego "Dzienniki". W "Tygodniku" zawsze otaczaliśmy go przyjaźnią, dzięki czemu mógł względnie spokojnie żyć w Warszawie. Także gdy władza go niszczyła, nie dopuszczając do druku. A tam tyle złych słów...
- Jak oceniała pani uczestnictwo jego i innych członków Koła Poselskiego "Znak" w życiu politycznym PRL?
- Zawsze wierzyłam w uczciwość ich intencji, ale byłam pesymistką co do skuteczności tej strategii, że inaczej myślący ludzie, katolicy, mogą mieć wpływ na kształt komunistycznego państwa. Gdy Stanisław Stomma podjął decyzję, aby nie głosować za konstytucją PRL, która nakazywała lojalność wobec ZSRR, przyjęłam to z ogromną ulgą.
- A fakt członkostwa w PZPR?
- Dla mnie kryterium było to, czy ktoś odszedł z partii po wprowadzeniu stanu wojennego. Poznałam niejednego uczciwego komunistę, który w końcu nawracał się niczym syn marnotrawny.
- Po 1989 roku weszła pani do polityki. Udało się zrealizować plany?
- Do pewnego stopnia tak. Głosowałam za likwidacją uciskających społeczeństwo struktur państwa komunistycznego. Warto było dla satysfakcji podniesienia ręki za rozwiązaniem cenzury, SB, Urzędu ds. Wyznań, nazwy PRL...
- Nie wszystko się udało, np. lustracja, dekomunizacja...
- Pamiętajmy, że oba pierwsze Sejmy przerwały prace w połowie. Sensowna była pierwsza ustawa lustracyjna, zgodnie z którą człowiek aspirujący do funkcji zaufania publicznego był zobowiązany złożyć oświadczenie lustracyjne i jeśli okazało się ono fałszywe, to nie mógł się o tę funkcję ubiegać. Sprawa wymknęła się spod kontroli i wokół lustracji do dziś toczą się awantury. Mam wrażenie, że nie mamy do czynienia z jakimś aktem dziejowej sprawiedliwości, ale satysfakcją tych panów, którzy panowali nad mechanizmami "łamania ludzi", spisywali co chcieli i jak chcieli, a teraz trącają się kieliszkami i oblewają swój sukces.
- Dlaczego po roku 1989 wasze środowisko związało się z tzw. lewicą laicką, a nie grupami katolickimi?
- Po roku 1989 dało się poznać oczekiwanie Kościoła, by media, które się zwą katolickimi, reprezentowały hierarchię i jej program. A my chcieliśmy, będąc grupą wiernych analizować świat i stawiać pytania w imieniu poszukujących. Przypisywano nas do lewicy laickiej, bo to był klucz do zagadnienia autonomiczności spraw świeckich...
- Co panią najbardziej martwi w dzisiejszym Kościele?
- To, że zbyt wyraziście wielu jego ludzi sprzyja partiom politycznym. Polityka to sprawa czysto ziemska, nie ma nic wspólnego z teologią i wiarą. Np. bardzo partyjna jest codzienna audycja "Aktualności Dnia" w Radio Maryja. Co więcej, na początku, w trakcie i na końcu audycji pada zawsze imię Boże. Jakby miało uświęcić całą propagandę.
- Widzi pani jakąś szansę porozumienia między środowiskami Radia Maryja a "Tygodnika"?
- Sęk w tym, że ludzie ze środowiska ojca Rydzyka odmawiają kontaktu z innymi mediami, nie udzielają wywiadów, nie występują publicznie, przeganiają "obcych" ze swych masowych zgromadzeń, nie drukują sprostowań ani polemik. Nie tylko z nami zresztą.
- Może wraz ze śmiercią Jana Pawła II zniknął czynnik integrujący różne katolickie środowiska?
- W dużej mierze tak. Gdy żył, przynajmniej wstydziliśmy się kłócić.
- Jaka powinna być rola Kościoła w życiu publicznym?
- Kościół musi i powinien wypowiadać się w każdej sprawie publicznej. Ale przypominając wartości nie wchodzić w kompetencje świeckie i rozwiązania dotyczące ogółu, a nie tylko wierzących. Np. żądając od wojewody, by wydał rozporządzenie o powieszeniu w urzędach krzyży. Niech wojewoda robi to, co sam uważa za słuszne. Nie uważam też, by każda nowa tablica pamiątkowa musiała być poświęcona przez biskupa.
- Wobec spraw Kościoła?
- Nauczanie ludzi, jak ważne jest dawanie świadectwa wierze. Dobrze, że Kościół był stale obecny podczas żałoby smoleńskiej, oddając hołd niezawinionemu cierpieniu. Ale niemożność rozwiązania awantury pod Pałacem nie służyła dobrze Kościołowi. Upokorzono księży i doszło do demonstracyjnie antykościelnych manifestacji, które były też po części sprowokowane przez ostentacyjność obrońców krzyża, którzy przecież służyli atakowi na wybranego prezydenta, a nie pobożności.
- Jak pani widzi przyszłość Kościoła?
- Mimo wszystko optymistycznie. Nie wierzę w to, by kiedykolwiek doszło u nas do tego, co się dzieje w Niemczech, gdzie z braku wiernych utrzymujących świątynie, sprzedaje się te perły architektury w ręce prywatne. Dzieje Polski od początku rozwijały się razem z chrześcijaństwem, a dzisiejszy czas jest trudny, ale nie trudniejszy niż niejedno doświadczenie przeszłości, i naszej, i świata.
Józefa Hennelowa
W latach 1948-2007 publicystka "Tygodnika Powszechnego"