Ocena gen. Wojciecha Jaruzelskiego różni Polaków. A nie powinna. Im więcej się ukazuje dokumentów i publikacji historyków na temat najnowszych dziejów Polski, tym trudniej znaleźć argumenty na rzecz obrony generała. Można oczywiście budować jego białą legendę, wmawiając, że wprowadzając stan wojenny, uratował Polskę przed agresją ZSRR, ale to nieprawda. Można przekonywać, że wykazał się szlachetnością, godząc się na okrągły stół i to jemu zawdzięczamy pokojową transformację z ustroju autorytarnego w demokrację. Ale to też nieprawda. Ani gen. Jaruzelski w 1989 r. nie chciał oddawać władzy, ani nie siadał do rozmów z opozycją z własnej woli. Gdyby nie pieriestrojka Gorbaczowa i krach gospodarek tzw. demoludów, gen. Jaruzelski władzą by się nie dzielił. Tyle legenda.
A teraz fakty. W 1968 r. gen. Jaruzelski odpowiadał za antysemickie czystki w wojsku, a podległe mu wojska tłumiły "praską wiosnę". W 1970 r. nadzorował pacyfikację robotniczych wystąpień na Wybrzeżu. Wprowadził stan wojenny, w czasie którego z rąk milicji, wojska i SB zginęło, w zależności od szacunków, od 58 do ponad 100 osób.
Wczorajszej nocy pod domem gen. Jaruzelskiego odbyła się tradycyjna manifestacja. Nie byłem tam. Nie powodował mną jednak szacunek dla starszego, schorowanego człowieka ani też strach przed zimnem. Tegoroczni organizatorzy manifestacji postawili swoisty znak równości pomiędzy generałem a prezydentem Bronisławem Komorowskim. A to już w moim przekonaniu aberracja. Taka sama, jak tworzenie białej legendy generała.