Marek Migalski: Polski nie stać dziś na eksperymenty premiera

2011-12-28 20:01

Czy powinniśmy utrzymywać niekompetentnych doradców w ministerstwach? O idei gabinetów politycznych mówi Marek Migalski

"Super Express": - Jak podaje "Dziennik Gazeta Prawna", nowi ministrowie zatrudnili w swych gabinetach politycznych 60 osób. Z reguły mają one mniej niż 30 lat, a niektóre nie ukończyły studiów. Po co w ogóle te gabinety?

Marek Migalski: - Już to widzę, jak pan minister z uwagą wsłuchuje się w rady dwudziestolatka. A tak na serio, to jestem zdecydowanie za likwidacją gabinetów politycznych. Niestety, ten proceder obejmuje wszystkie szczeble administracji rządowej i samorządowej. Swoje gabinety mają wójtowie, burmistrzowie, marszałkowie województw i wojewodowie. Cel jest tylko jeden - zapewnienie ciepłych synekur dla ludzi związanych z partią rządzącą.

- A oficjalnie?

- Oficjalnie mają służyć jako ciała doradcze. To fikcja. W praktyce pracownicy gabinetów bardzo rzadko spotykają się ze sobą i zazwyczaj są po prostu głupsi od osoby, której mają doradzać.

- Mówi się jednak, że gabinety są kuźnią dla przyszłych kadr do rządzenia państwem.

- Śmiechu warte! Tam się nikogo i niczego nie uczy. To prędzej szkoła deprawująca młodych ludzi, którzy traktują politykę jako świetny sposób na podwyższenie statusu materialnego. Partie zapewniają sobie lojalność poprzez obdzielanie swych funkcjonariuszy fikcyjnymi etatami. Klasyczny podział łupów pomiędzy tych, którzy zdobyli władzę.

- Gdyby jednak pracowało tam po dwóch, trzech ekspertów, to może miałyby sens?

- Tak, ale wtedy nie mogłyby się nazywać gabinetami politycznymi. Od doradzania merytorycznego są odpowiedni ludzie zatrudniani przez ministerstwa. Czasem tę funkcję spełniają think-tanki. PJN proponował, by przeznaczyć na nie pewien procent naszych pieniędzy wydawanych na finansowanie partii. Tymczasem takie gabinety to kolejny sposób na pośrednie finansowanie partii politycznych. Partie nie dostają z budżetu tylko tych dziesiątek milionów złotych rocznie, bo państwo ponosi dodatkowy koszt, łożąc na gabinety polityczne.

- Nie przesadza pan? Pensje dla pracowników gabinetów wahają się od 3 do 8 tysięcy zł.

- Rzeczywiście, to raczej tylko dodatek na "waciki". Zakładając, że dla ministerstw pracuje około 100 osób, to dla budżetu nie jest duże obciążenie. Ale jeśli gabinety mają też samorządowcy, to w budżecie gminy jest to już zauważalne. Tak czy siak, obecna władza jest do tego stopnia zdemoralizowana i przekonana, że włos jej z głowy nie spadnie, że pozwala sobie na takie rzeczy.

- Premier tłumacząc się z tego, że zatrudnia tylu młodych ludzi, nazwał ich "zderzakami". Czy to odpowiedzialne zatrudniać "na okres próbny" w czasach kryzysu?

- Nie mam nic przeciwko powoływaniu młodych, dynamicznych ludzi do rządu. W polityce jednak za młodych uchodzą osoby dopiero w wieku 30-40 lat. Polska nie ma czasu na weryfikowanie w praktyce teorii zderzakowej i personalnych eksperymentów pana premiera. Praca dla rządu i w rządzie jest tylko dla najlepszych z najlepszych.

Marek Migalski

Politolog, eurodeputowany PJN