"Super Express": - Rozmawiamy po festiwalu polskiego filmu w Gdyni. Pamiętam, że gdy pojawił się "Rewers" czy "Dom zły" mówiono o renesansie polskiego kina. Jak to wygląda z perspektywy kilku lat?
Sławomir Idziak: - Nie oglądam wszystkiego, ale mam wrażenie, że sukcesy naszego kina to wciąż starsze pokolenie, nawet starsze ode mnie. Większość festiwalowych nagród to wciąż Skolimowski, Wajda czy z mojego pokolenia Agnieszka Holland. Na światowych festiwalach polskich filmów nie ma, choć kiedyś to była norma. Można więc uznać, że niestety nie jest najlepiej. Choć jest kilka dobrych obrazów.
- Dlaczego jest nie najlepiej?
- Nie ma jednego powodu. Poczynając od szkolenia, selekcji, organizacji... Nie na wszystkie rzeczy wartościowe znajdują się pieniądze... Ubolewam też, że trochę zamykamy się w lokalnych ramach. Choć mamy preteksty, by wyjść...
- Preteksty takie jak...
- Choćby to, że wielu młodych Polaków wędruje po Europie. Szuka pracy, zakłada rodziny. Mieszkają w Anglii, Hiszpanii. Porozumiewają się z żoną po angielsku, dzieci rodzą się za granicą. Nie znalazłem odzwierciedlenia tego w kinie.
- Przy częstym narzekaniu podkreśla się pozycję operatorów. Pan i Janusz Kamiński odnieśliście duży sukces. Jest kilku innych... Mówi się o "mafii polskich operatorów w Hollywood".
- Janusz Kamiński jest niewątpliwie najwyżej sytuowanym rodakiem w Los Angeles, podkreśla swoją polskość. Jest jednak wyjątkiem, gdyż z naszą edukacją filmową nie miał nic wspólnego. Jesteśmy w USA największą grupą z krajów nieanglojęzycznych, ale to w dużej mierze wynik wcześniejszych sukcesów polskiego kina. Operatorowi łatwiej się przebić niż reżyserowi czy scenarzyście. Nie ma bariery językowej, kulturowej.
- Przejście z Europy do wielkich produkcji, jak "Helikopter w ogniu" lub "Harry Potter", to był szok?
- Tak, to są dwa światy. Przejście ze świata rzemiosła do wielkiego przemysłu. Ze świata groszy do świata milionów. Inaczej też się ze sobą pracuje.
- Praca z Ridleyem Scottem i z Kieślowskim czy Wajdą aż tak się różni?
- Zupełnie. W polskim modelu filmy robiło się długo. Wiele rozmów, scenopisy. I duet reżyser - operator, myślący o wizualnej stronie filmu. Ważne było nie tylko o czym, ale jak opowiadamy. W USA jest przede wszystkim logika ekonomiczna. Operator często przychodzi, gdy wszystkie decyzje wizualne są podjęte. Ważne jest też to, by pracować szybko. Film za 200 mln dolarów oznacza, że każda minuta kosztuje krocie. W Polsce problemem jest jednak to, że marnujemy potencjał, który mamy.
- To znaczy?
- Dostępność sprzętu jest większa, ale liczba filmów odpowiedniej jakości nie rośnie. W Gdyni dopuszczono do festiwalu 13 filmów fabularnych. W sytuacji, w której mamy 14 instytucji edukacyjnych wypuszczających nowych reżyserów, operatorów itd.
- Czego nam brakuje?
- O, to jest pytanie na esej! Na pewno innego modelu budowania kariery. To zresztą europejski problem. Dlaczego młody człowiek z pomysłami i talentem musi najpierw robić karierę w swoim kraju i dopiero ruszyć w świat? Przecież to bzdura. Do tego wszyscy biegają z pomysłami, scenariuszami, a prawda jest taka, że nikt tych scenariuszy nie czyta. Ci, którzy je czytają zawodowo, też zwracają głównie uwagę na to, jakie nazwisko stoi za pomysłem, a nie na pomysł.
- Może Wajda, Kieślowski czy Zanussi, z którymi pan pracował, to było "złote pokolenie"? Jak pokolenie gwiazd polskiej piłki z lat 70.?
- To zbyt proste wytłumaczenie. W takim bilansie trzeba by porównać nasze szkolnictwo, drogę do kariery z innymi. Zwróćmy uwagę na Danię. Mały kraj, a ma się znakomicie. Billie August, Lars von Trier. Stworzyli wyspę, na której są wszystkie uczelnie artystyczne. Z wybitną szkołą filmową na czele, która w przeciwieństwie do naszych daje możliwość dokształcania się. W filmie, nie tylko ze względu na technikę, to konieczność.
- Zwróciłem uwagę, że pan próbuje zapełnić tą lukę w Polsce, organizując Film Spring Open.
- To warsztaty skupione na przyszłości kina. Jest najnowsza technologia, zapraszamy najwybitniejszych specjalistów, by Polacy mogli się z nimi spotkać. Jak choćby z Neilem Corbettem, numerem jeden od efektów specjalnych na świecie.
- Skupiał się pan tam np. na filmie interaktywnym i 3D. James Cameron zadeklarował, że będzie robił filmy tylko w 3D. Kino tradycyjne wymrze?
- Cameron przesadził. Świat filmu nie zniszczył teatru, 3D nie zniszczy tradycyjnego kina. Jestem jednak przeciwnikiem teorii pojawiających się niestety w Polsce, że 3D to chwilowa moda. Jeżeli Ridley Scott, Scorsese czy Burton pracują w 3D, to nie jest już moda.
- Z czego to polskie podejście się bierze? Kompleksy? Przekonanie, że Polacy nie powinni robić pewnych rzeczy, jak 3D, jest powszechne.
- Oczywiście, że kompleksy. I trzeba machnąć na nie ręką. Historia przyznaje rację tym, którzy myślą przyszłościowo. Spotkałem kiedyś w Sydney aktora Sama Neila, gwiazdę "Jurrasic Park" czy "Fortepianu". Osiadł w Nowej Zelandii, szukając miejsca, w którym miałby gwarancję, że nigdy nie spotka nikogo z Hollywood. I teraz pod oknami paraduje mu pół Hollywood. Zmienił to jeden człowiek - Peter Jackson. Jego ekranizacja "Władcy pierścieni" zmieniła Nową Zelandię z "filmowej Syberii" niemal w centrum kina. Jak się chce, to można.
- Pańskimi warsztatami nie omija pan tego polskiego systemu, o którym pan wspomniał? Że o projekcie decyduje nazwisko, a nie jakość...
- W pewien sposób tak. Talenty można w Polsce wyławiać także w tym stylu. Andrzej Waluk był zwykłym nauczycielem w Olsztynku. Kilkanaście lat temu kupił rosyjską kamerę 3D. Dziś jest najwybitniejszym scenograferem w Europie! Właśnie skończyliśmy film w Niemczech i oni byli nim zachwyceni. Przed laty przyjeżdżała też na Film Spring Open licealistka Kasia Zawadowicz. Dziś ma własny film w konkursie na festiwalu w Cannes. Takich przykładów jest więcej. Macie talent i zapał? To nie przejmujcie się czyimiś kompleksami.
Sławomir Idziak
Operator m.in. "Helikoptera w ogniu" i "Podwójnego życia Weroniki"