Ale zrazem te podwyżki były konieczne, a ich blokowanie było przejawem dość prostackiego populizmu.
Akurat samych posłów jest bronić najtrudniej. W swej masie prezentują poziom, mówiąc dyplomatycznie, bardzo umiarkowany. Poselskie projekty ustaw to rzadkość, parlamentarzyści robią niewiele, by wyjść poza rolę „maszyny do głosowania” rządowych propozycji. Poziom sejmowych debat jest niski, grubiańskie zachowania są coraz częstsze, do tego dochodzą hucpiarskie happeningi i błędy ortograficzne strzelane podczas tych happeningów.
PRZECZYTAJ TAKŻE: PODWYŻKI DLA POSŁÓW: Chciwy jak polski polityk - pisze Tomasz Walczak
Inaczej ma się sprawa z podwyżkami dla władzy wykonawczej. Tutaj najbardziej pokrzywdzoną grupą byli wiceministrowie. To woły robocze każdego rządu. Realizują i nadzorują wielkie projekty. Decydują o wydatkach idących w dziesiątki milionów złotych. Tyrają, a dodatkowo przygniata ich ogromna odpowiedzialność. To muszą być ludzie kompetentni, a przy dotychczasowym poziomie ich wynagrodzeń o takich było po prostu ciężko. Słyszałem pojękiwania ministrów, że nie są w stanie zatrudnić ludzi, na których im zależy, bo „rynek” daje im po prostu większe pieniądze. Słyszałem też skargi wiceministrów, którym żony wierciły dziury w brzuchu, by poszukali lepiej płatnej pracy, bo sąsiedzi wyjeżdżają na fajniejsze wakacje. Podwyżki dla wiceministrów były absolutną koniecznością.
Podobnie jest z pensją dla pierwszej damy. Ta osoba znajdowała się dotąd poza systemem i zwyczajnie coś z tym trzeba było zrobić.
Podwyżki nie są błędem. Błędem jest to, że wprowadzono je dopiero teraz.