Chirurg z siekierą w ręku
Drożyzna konsekwentnie zjada pensje. To fakt, z którym trudno polemizować nawet najbardziej zagorzałym zwolennikom PiSu.
Nie będę Państwu wmawiać, że pełną winę za ceny ponosi rząd. Co sądzę o tym rządzie, nie jest tajemnicą - ale Morawiecki miał mniej więcej taki wpływ na zatkane łańcuchy dostaw czy na globalny rynek ropy, jak Tusk na chłodną wiosnę. Ta choroba przyszła do nas z zewnątrz. Czy to znaczy, że - jak suflują PiSowcy - władza nie ponosi za nic odpowiedzialności? Przeciwnie. Władza odpowiada za to, jak polskie państwo z tą chorobą walczy. Niestety, robi to głupio i bezmyślnie.
Najpierw naganiano bankom klientów na kredyty mieszkaniowe, obiecując ludziom, że raty przez długie lata będą niskie. Teraz prezes Glapiński w panice chce uciąć bolącą nogę siekierą - bo do tego sprowadza się udział w licytacji "kto podniesie stopy procentowe najmocniej w Europie". Taka terapia rozwiąże pewnie ostatecznie problem bólu nogi - ale jakim kosztem?
Weźmy to, co boli Polaków najbardziej, czyli ceny jedzenia. Czy podwyżki stóp je zatrzymają? Nawozy, ze względu na wojnę, szaleńczo podrożały. Rolnicy muszą się zadłużać, żeby utrzymać produkcję. Podwyżka stóp oznacza wyższe koszty kredytu. Rolnicy odbiją to sobie oczywiście na cenach żywności. Po drodze zyskają banki, a rachunek przy kasie zapłaci konsument.
Mieszkania? Kolejne podwyżki pozwolą bankom windować WIBOR i dalej podnosić raty za mieszkania. W ślad za tym wzrosną czynsze - bo znaczna część wynajmowanych mieszkań została kupiona na kredyt. Efekt będzie taki, że w najbliższych miesiącach koszty życia pchną i tu inflację do góry.
Wyższe stopy nie zatrzymają też rosnących cen energii. Płacimy rachunek za przestarzałą energetykę. To wspólne dzieło PiSu i poprzednich rządów, które trzymały się paliw kopalnych, jak pijany płota. Żeby uciec z tej pułapki, potrzebne są inwestycje w czyste źródła energii. Wyższe koszty kredytu oznaczają, że będzie takich inwestycji mniej.
Glapiński z Morawieckim wdrażają dziś recepty ze starych podręczników: podnieść stopy, obniżyć podatki dla biznesu i modlić się, żeby to wystarczyło. Skuteczność tych recept już wtedy była wątpliwa, a w międzyczasie gospodarka się zmieniła. Popandemiczny kryzys ma niewiele wspólnego z problemami sprzed 50 lat.
Skoro podniesienie stóp nie zatrzymało drożyzny, coraz głośniej słychać wezwania, żeby "działać ostrzej". Dziwnym trafem mówią to przedstawiciele banków, które na takiej polityce zyskają. Niektórzy już suflują, że trzeba sztucznie wywołać recesję. Faktycznie, jeśli wpędzimy miliony ludzi w ubóstwo i beznadzieję, popyt na chleb i masło spadnie. Tylko jakim kosztem?
Tymczasem giganci w ciszy i spokoju windują marże. Oczywiście z chęcią przyjmą od Morawieckiego kolejne prezenty podatkowe - tak, jak chętnie wzięli miliardy w pandemii. Ale jeśli rząd liczy, że z wdzięczności obniżą ceny, to jest po prostu naiwny. Wystarczy spojrzeć na marże rafineryjne czy na bilanse wielkich korporacji. Widać jasno kto wykorzystał sytuację, by napompować sobie zyski. Co rząd robi, żeby z tym walczyć? Gdzie działania przeciwko oligopolom, na rzecz zwiększenia konkurencji? Raczej o nich nie usłyszymy. Nie od dziś wiadomo, że ten rząd jest silny wobec słabych, ale bardzo pokorny wobec silnych. Zdecydowanie łatwiej przywalić Kowalskiemu, który spłaca swoje pięćdziesięciometrowe M-3.