"Super Express": - Związkowcy z panem na czele proponują, aby zarobki, nie tylko najważniejszych osób publicznych, pracowników administracji, ale także tych pracujących w firmach prywatnych, przestały być wstydliwą tajemnicą i stały się informacją publiczną. Niechętni wam komentatorzy widzą w tym waszą zemstę za zakusy rządu, żeby podliczyć czołowych działaczy organizacji pracowniczych. Mścicie się?
Piotr Szumlewicz: - Nie jest to forma zemsty, ale można powiedzieć, że przedstawiciele rządu i niektórych mediów zachęcili nas do tego, aby pójść za ciosem i wprowadzić większą przejrzystość w życiu publicznym. Jesteśmy za pełną równością. Jeżeli politycy i dziennikarze chcą, abyśmy ujawnili swoje dochody, to my jesteśmy za.
- Ale niech i ci, co was do tego zachęcają, też się ujawnią z dochodami?
- Związki zawodowe są ważną instytucją społeczną i nie chcemy ukrywać naszych dochodów. Jednak dziennikarze, politycy i nawet przedsiębiorcy to również ważni uczestnicy życia publicznego i ich dochody też powinny być jawne. Warto byłoby wiedzieć, ile zarabiają prezesi, a ile podlegli im pracownicy.
- Poza zaspokojeniem czystej ciekawości, co to da?
- Mamy dziś sytuację, szczególnie w dużych firmach, kiedy to prezesi i członkowie zarządów przyznają sobie ogromne premie, zwalniając jednocześnie pracowników. Jeśli więc ujawnimy płace, pewne patologie po prostu by znikły. Nasza propozycja spowoduje, że te patologie wyjdą na jaw i ludzie się po prostu wściekną. Tego boją się pracodawcy. Naszym zdaniem w ten sposób wzrosłaby niechęć do różnych niesprawiedliwych rozwiązań, szerzących się w firmach. Ludzie zobaczyliby, jak duże jest rozwarstwienie zarobków w przedsiębiorstwach. Jak dużo zarabia kadra zarządzająca, a jak mało pracownicy. Mogłoby to zachęcić ich do wyjścia na ulice w celu wymuszenia zmian. Naszym celem jest też wywołanie wściekłości społecznej. Ale przecież nie tylko o nią chodzi.
- O co jeszcze?
- Argumentem za ujawnieniem pensji jest także to, że dziś na tych samych stanowiskach mężczyźni zarabiają więcej od swoich koleżanek. Jest to przecież sprzeczne z różnymi konwencjami, które podpisał nasz kraj. Nie da się jednak tego udowodnić, bo informacje o zarobkach są pilnie strzeżoną tajemnicą.
- Myśli pan, że zwykli pracownicy byliby zadowoleni, że ich zarobki są upubliczniane? Jest jednak blokada psychologiczna przed ujawnianiem wysokości swojej pensji. Szczególnie, kiedy zarabia się grosze i wielu po prostu się wstydzi swojej biedy.
- Wydaje mi się, że niekoniecznie. W PRL wiadomo było, ile kto zarabia. W wielu krajach Zachodu też nie jest to żadną tajemnicą. Myślę, że problemem będą nie zwykli pracownicy, ale nieuczciwi pracodawcy, a także przedsiębiorcy związani z politykami. Dziennikarze, którzy często zarabiają dziesięć razy więcej niż związkowcy, też nie będą zachwyceni, ale nas chętnie podliczają.
- Ale czy nie boi się pan stygmatyzacji najbiedniejszych?
- Bieda, wynikająca z niskich zarobków, już jest stygmatem. Kiedy ujawnione będą pensje, jest większa szansa na to, że pracownik będzie mógł się domagać równej płacy za równą pracę.
- No dobrze, ale czy to nie narusza ustawy o ochronie danych osobowych?
- Słyszałem taką wypowiedź generalnego inspektora ochrony danych osobowych. Bardzo mnie to zdziwiło. Przecież funkcjonowanie rynku pracy jest czymś jak najbardziej publicznym.
- Zarobki nie są więc danymi wrażliwymi?
- Naszym zdaniem, nie. Bo przecież czy firma jest czymś prywatnym i można traktować pracowników jak niewolników?
- Amerykańscy ekonomiści zrobili badania nad jawnością płac w firmie. Okazało się, że ci, którzy zarabiają mniej niż średnia ich kolegów i koleżanek na podobnych stanowiskach, chodzą sfrustrowani.
- Tym, co jest najbardziej frustrujące, są realne różnice w dochodach i to, że coraz więcej jest naprawdę biednych pracowników. Niech to się w końcu ujawni. Jeślibyśmy wszyscy godnie zarabiali, nikt nie byłby sfrustrowany.