Można mieć dwojaki stosunek do tego, że Tusk zostanie w kraju. Z jednej strony, szkoda, że reformatorska misja i talenta naszego pana premiera nie będą przyświecać całej zjednoczonej Europie - wszystkim europejskim sześciolatkom, emerytom i kibicom wszystkich europejskich klubów piłkarskich. Szkoda, bo jakaż duma by nas rozpierała. Jakiż to byłby honor, że Tusk jest taki ważny. Jakże słodziłoby to koszty wprowadzenia wspólnej waluty. Może i by podrożało, może i by obniżyła się konkurencyjność naszej gospodarki, a co za tym idzie zawaliła do reszty produkcja i eksport. Ale, gdy włączylibyśmy telewizor, z niego świeciłoby nasze Słońce i machałoby nam z dalekiej Brukseli sepleniąc z urokiem - "pozdławiam was dłodzy łodacy". A tu, na miejscu Słońca pozostaliby jego najlepsi wychowankowie: minister Zegarek i ministra Truteń. Zostaliby i reformowaliby Polskę dalej.
Z drugiej strony, miło mieć premiera koło siebie, przy boku. Więc dobrze, że został. Będzie reformował dalej, a może nawet uda się na długo zasłużoną emeryturę i zostanie prezydentem. Emerytura pod żyrandolem - czy można sobie coś lepszego wyobrazić? A Tusk ma wszelkie warunki na takiego emeryta-prezydenta: prawdomówny, uczciwy, prostolinijny, wysoki.
Ja mam jednak jeszcze inne rozwiązanie. Doceńmy pana premiera już teraz. Jego, jego wszystkich kumpli z boiska, kolegów ze spółek Skarbu Państwa, jego urzędników i bezpieczniaków. I jego wspaniałą prezydent miasta stołecznego, która nad niczym nie może zapanować ze względu na nieprzewidywalne ruchy chmur. Wypłaćmy im już teraz wysokie, wyższe niż teraz mają pensje. Dajmy też comiesięczne wypłaty ich dzieciakom, żonom i kogo by tam jeszcze chcieli. Dożywotnio. Tylko niech odejdą i podpiszą zobowiązanie, że nigdy więcej nie będą zajmować się polityką. Wyjdzie taniej, niż miesiąc ich rządów.