Czy chodzi o przylot samolotu z prezydentem Francji Hollande'em? Nie. Chodzi o przylot samolotu. Pustego (nie licząc załogi).
Żenująca szopka, którą urządziły przy tej okazji polskie władze i niektóre media, przeszła wszelkie oczekiwania. Do tej pory uważałem, że miarą prowincjonalizmu danego państwa może być np. to, czy ktoś przejmuje się tym, które miejsce zajmie jego kraj w konkursie piosenki Eurowizji. To, co obserwowaliśmy z okazji lądowania dreamlinera w Warszawie, bez wątpienia twórczo rozszerzyło znaczenie słowa "prowincjonalizm".
Niektóre media zachowywały się tak, jakby lądowało UFO, a co najmniej jak świadkowie pierwszego lotu przez Atlantyk. TVN24 dał transmisję ze wszystkiego, co tylko związane było z samolotem. Dziennikarzowi zabrakło niestety weny, żeby ogłosić, że odbył jako pierwszy stosunek seksualny w kabinie pilota albo toalecie "tego cudu techniki". Nie zabrakło mu jej jednak, żeby przeprowadzić wywiad z... samolotem, podtykając mikrofon pod pracujący silnik.
Osobiście przypominało mi to lektury z dzieciństwa, w których opisywano białych misjonarzy i kolonialistów, którzy obłaskawiali tzw. dzikich perkalem i paciorkami. Obowiązkowym zestawem przy takich wyprawach. W tych powieściach miejscowy szaman i król wioski reagował na przybyszów dokładnie tak, jak zareagowały polskie władze i wspomniane media. U nas rolę misjonarzy i kolonialistów pełnili ambasador USA Stephen Mull i szefowa Boeinga na nasz region Henryka Bochniarz.
Nie wiem, co rozdawali zamiast perkalu i paciorków. Sądząc po zachowaniu i euforii, w jaką wprawił zebrane towarzystwo zwykły samolot, musiało być to jednak mocne i dawać potężnego kopa.
Ale może się czepiam? W końcu to jednak sensacja, że coś tak ciężkiego, a unosi się w powietrzu i lata. Prawda?