Mitt Romney wdzięczy się do Polonii: Zbuduję wam tarczę

i

Autor: archiwum se.pl

Paweł Burdzy: Romney skarcił Obamę jak uczniaka

2012-10-05 4:00

Amerykanie zobaczyli kandydata, który przez półtorej godziny niemiłosiernie obija prezydenta

"Super Express" - Pierwsza debata prezydencka w Stanach Zjednoczonych dotyczyła spraw krajowych, które zdaniem wielu będą decydować o ostatecznym wyniku kampanii. Zdaniem amerykańskich mediów Romney wygrał. Ma pan podobne odczucie?

Paweł Burdzy: - Romney wygrał zdecydowanie. To nie był nokaut, bo na tym poziomie one się nie zdarzają. Republikanin był jednak ostry i zwięzły w swych wypowiedziach. Pokazał, że ma chęć i energię, aby zostać przywódcą. Kilka razy wręcz skarcił prezydenta jak uczniaka, który źle odrobił pracę domową. "Pracowałem w biznesie przez dwadzieścia pięć lat, nie wiem, o czym pan mówi. Może powinien pan zmienić księgowego" - powiedział raz. "Panie prezydencie, przysługuje panu samolot i dom na koszt państwa, ale nie własny zestaw faktów" - powiedział drugi. Romney przekonał rodaków, że wie, o czym mówi, a także wie, czego chce.

A Obama?

Prezydent Barack Obama wypadł blado, momentami wyglądał, jakby był znużony koniecznością debatowania. Pozbawiony telepromptera i wiwatujących tłumów, był zagubiony. Cztery lata prezydenckiego sztafażu, gdy mógł mówić do woli, nikt mu nie przerywał ze względu na szacunek dla urzędu, wreszcie łagodne traktowanie przez dziennikarzy, przyniosły efekt. Kiedy prezydent, który ostatni raz debatował cztery lata temu, wyszedł na ring i spotkał na nim zdeterminowanego rywala, wyglądał, jakby tylko odliczał minuty do końca. Co w tym wszystkim najdziwniejsze, Obama w swoich atakach nie wykorzystał swoich dotychczasowych mocnych elementów: opowieści o Romneyu, bezwzględnym milionerze czy gafy republikanina w stylu, że 47 proc. Amerykanów to ofiary losu.

Ta debata ma szansę rozstrzygnąć losy wyborów?

Czy w ogóle znaczenie tych debat nie jest przeceniane w sytuacji dużej polaryzacji kandydatów?Same debaty nie rozstrzygają wyborów, ale mogą zmieniać kierunek kampanii. I ta debata może przesunąć sympatię w stronę Romneya.

W jaki sposób?

Amerykanie znają prezydenta Obamę na wylot. Jest on z nimi przy śniadaniu w kuchni, czy na sofie w salonie, gdy oglądają telewizję od czterech lat. Romney był mniej znany, a jeśli już, to dla wielu pod postacią karykatury z negatywnych, wyborczych, półminutowych reklamówek. I co ważniejsze, był tylko facetem, który chce być prezydentem. W przeciwieństwie do prawdziwego prezydenta, jedynie kandydatem. A tu nagle zobaczyli osobę, która przez półtorej godziny niemiłosiernie obija Obamę, wie o czym mówi, przedstawia plan, co zrobić w zrozumiałych punktach. Wreszcie uśmiecha się i ma jeszcze z całej tej debaty niezłą zabawę.

None

Dla wielu wyborców to może być sygnał, żeby jeszcze raz spojrzeć na Romneya, tym razem bardziej życzliwym okiem. Mogą sobie powiedzieć tak: "Obamę już znamy, następne cztery lata będą podobne, może warto spróbować z innym panem?" Gdy taka myśl zakiełkuje w głowie kilku procent elektoratu i zamieni się w głos oddany przy urnie, Romney może wygrać.

W debacie chodziło w ogóle o przekonanie nieprzekonanych, czy bardziej o umocnienie swojego elektoratu?

Zadaniem Romneya było przede wszystkim przedstawienie się wyborcom. Wielu nie widziało go jeszcze w akcji. Ostatecznie prawybory śledzili tylko najwierniejsi miłośnicy polityki. I Romney zdał ten egzamin. Podobnie, jak to miało miejsce z Ronaldem Reaganem w 1980 r., który dopiero w czasie pierwszej debaty z ówczesnym prezydentem Jimmy Carterem przeszedł test u swoich rodaków, że jest z niego właściwy materiał na prezydenta. Republikanie liczą na powtórkę: że zobaczywszy Romneya Amerykanie uznają, że już czas podziękować Obamie, którego lubią jako człowieka, ale którego osiągnięcia jako prezydenta niewielu tu zachwycają. Celem prezydenta Obamy było pokazanie, że to on jest prezydentem i to on rozdaje karty, a nie "kandydat" Romney. Ale jak to często bywa, mistrzowie są czasem zmęczeni i znużeni, i przegrywają starcie z bardziej zdeterminowanymi i wygłodniałymi zwycięstwa.

Debata bardzo osłabiła pozycję Obamy?

Debata mocno nadszarpnęła jego wizerunek. Pokazała, że nie jest już on najbardziej obiecującym, inteligentnym i najzdolniejszym politykiem w Waszyngtonie. Co więcej, pokazała że nie ma tak naprawdę pomysłu na najbliższe cztery lata - poza litanią znanych od dawna postulatów i ataków na rywala. Zresztą to już drugie nie najlepsze wystąpienie prezydenta - podobnie było z jego letnią mową na zakończenie konwencji Partii Demokratycznej w Charlotte. Tam sprawę dla Obamy uratował kochany przez Amerykanów były prezydent Bill Clinton. W Denver prezydent był na scenie sam i nie dał rady odpowiedzieć na ataki Romneya.

Po debacie Romney ma szansę odkuć się w sondażach, na co liczą jego sztabowcy?

Sztab liczy, że postawa kandydata da wiatr w żagle kampanii. Ucichną utyskiwania, że Romney jest słaby i przegrywa w sondażach. Entuzjazm napędzi zapewne darczyńców, a pieniądze na ostatnie tygodnie kampanii są na wagę złota. Zaskakująca słabość Obamy będzie wykorzystana pewnie także w wyborczych reklamówkach. Ale nikt nie wątpi, że prezydent odpuści. Obama jest jednym z najbardziej ambitnych polityków w historii. On nienawidzi przegrywać. A jeszcze bardziej od przegrywania, nienawidzi przegrywać dwa razy. Dlatego w drugiej debacie za dwa tygodnie na pewno da z siebie więcej.

Do tej pory o Romneyu mówiło się głównie w kontekście jego wpadek. Tym razem mówił coś inspirującego?

Romney przedstawił spójną wizję, w której to sami Amerykanie wypracowują dobrobyt, a rząd federalny im tylko w tym pomaga. Czy to zabierając nadmierne obciążenia podatkowe i regulacje, czy to karząc np. Chiny za stosowanie niedozwolonych chwytów w handlu. Pokazał się jako ten, którym jest. A więc facet z ćwierćwieczem w biznesie, który ma plan i wie, jak go zrealizować. Dla mnie to żadna niespodzianka: taki był w prawyborach, które obserwowałem. Nie żaden charyzmatyczny przywódca z nie wiadomo jaką wizją, ale rozważny "Pan Ja-to-Naprawię". Tego elementu chyba sztabowcy Obamy nie docenili najbardziej - że doświadczenie w biznesie nauczyło Romneya polegania na właściwych cyferkach i wykresach. W czasie debaty republikanin podniósł tę swoją elokwencję biznesmena na najwyższy poziom. Momentami wręcz barwą głosu przypominał Reagana. I pokonał tym Obamę, który używał wielu mądrych słów, ale brzmiały one pusto i przede wszystkim jak stara, zgrana płyta. Amerykanie usłyszeli głos w stylu: "bądźcie spokojni, mam plan, jak to naprawić". I wielu może wybrać ten trzeźwy, realistyczny ton.

Paweł Burdzy

Korespondent polskich mediów w USA