"Super Express": - Minął rok prezydentury Bronisława Komorowskiego. Jak pan go ocenia?
Paweł Lisicki: - Prezydent głównie poszukiwał dla siebie miejsca. Przykład Lecha Kaczyńskiego pokazywał, że głowie państwa z tego samego obozu, co rząd, bardzo trudno je znaleźć. Oczekuje się, że będzie instancją ponadpartyjną, dystansującą się. Realia są zaś takie, że prezydenci są jednak ściśle związani z jedną partią. Tak było z Kaczyńskim, tak jest też z Komorowskim, który został wręcz desygnowany na to stanowisko przez otoczenie premiera Tuska.
- W porównaniu z pierwszym rokiem Lecha Kaczyńskiego wypada lepiej czy gorzej?
- W oczach opinii publicznej może i lepiej. Polacy co prawda cenią demokrację, ale nie lubią tego, co jest jej zasadą, czyli konfliktów. I Komorowski sprawia wrażenie mniej konfliktowego. Pierwszy rok Kaczyńskiego był jednak lepszy ze względu na jego aktywność.
- Czyli?
- Choćby politykę historyczną. To było novum, które odróżniało go od poprzedników. Zrobił wyłom w narodowej pamięci, zwrócił uwagę na element suwerenności w naszej świadomości. Nie ma takiego elementu u Komorowskiego.
- Jakieś plusy musi jednak mieć...
- Nie mówię, że nie ma. To, że stara się mimo wszystko zachować pewien dystans do Platformy. Choćby decyzją o jednodniowych wyborach parlamentarnych. Pokazał, że są kwestie, w których nie musi iść po linii swojego zaplecza partyjnego.
- No to teraz dołóżmy. Najgorsza strona tej prezydentury?
- Zdecydowanie nieudane zaplecze. Cały ten zespół doradców. Jego ministrowie szkodzili mu. Wikłali go w awantury, w które wplątany być nie musiał. Wypowiedzi prof. Kuźniara o stosunkach z USA, o tym, że Polska zachowywała się jak jeleń... A to prof. Nałęcz, który po spotkaniu Kaczyńskiego z młodzieżą mówi o "pedofilii politycznej". Niepasujące do tego urzędu słowa.
- Może żwawi doradcy mieli rozruszać prezydenturę zazwyczaj niezbyt energicznego prezydenta?
- Rzeczywiście temperament prezydenta... Powiedzmy, że w ogóle się nie denerwuje. Pozwala mu to zresztą nie przejmować się gafami, które mu wytykano. Po każdej reagował tak, jakby to działo się poza nim. W dłuższej perspektywie to skuteczne, bo nic z tego wytykania nie wynika. Mimo to Kancelaria nie powinna być przystanią dla naukowców znanych z ekstrawaganckich tez, niespełnionych publicystów albo ludzi mających już karierę za sobą. Miejscem, w którym odnajdują się ci, którym nie udało się zrobić kariery w PO.
- Może to zaplecze to była próba dalszego dystansowania się od Platformy?
- Dopóki poparcie dla PO utrzymuje się na wysokim poziomie, to prezydent nie będzie chciał aż tak tej suwerenności okazywać. Mógłby zacząć dopiero wtedy, gdyby to poparcie spadło, a do rządzenia potrzebne by były trzy partie.
- Może więc znajdzie dla siebie jakąś niszę? Lech Kaczyński bardzo chciał się zająć polityką zagraniczną.
- I mógł się tym zająć, bo prezes PiS świadomie to pole zostawił prezydentowi. W naszym systemie prezydent może robić w dużej mierze to, na co pozwoli mu szef rządu. Tusk jest na tyle silny, że niespecjalnie prezydenta do czegokolwiek potrzebuje. Twarzą polityki zagranicznej jest minister Sikorski i na tym tle prezydent niewiele może. Zresztą jego dokonania na tym polu są nieudane, choćby wspominając wizytę w USA. Zresztą, gdyby nie dekompozycja obozu władzy za rządów Millera, to i rola Kwaśniewskiego nie byłaby tak duża.
- Czy między Komorowskim a Tuskiem przyjaźń też mogłaby się stać tak szorstka? Głowa państwa nie nosi w sobie kompleksu tego, że Donald Tusk drwił z pozycji prezydenta i żyrandoli?
- Może gdyby wokół niego pojawiły się osoby zaczynające swoją aktywność polityczną? Obecnie mamy odwrotną sytuację. Pozycja PO jest wciąż tak duża, że ambitni i na wznoszącej fali szukają miejsca wokół premiera, a nie prezydenta.
Paweł Lisicki
Redaktor naczelny dziennika "Rzeczpospolita"