„Super Express”: - Od kilku dni trwa wzmożona debata na temat neonazimu i skrajnego nacjonalizmu w Polsce. Choć temperatura dyskusji jest niezwykle wysoka, to naprawdę trudno porównać skalę dzisiejszego radykalizmu prawicy do tego, co działo się międzywojniu. Cofnijmy się o 95 lat. Grudzień 1922 r. w młodej polskiej demokracji był czasem politycznego szaleństwa. Wybór na pierwszego prezydenta II RP Gabriela Narutowicza w atmosferze oskarżeń endecji o żydowski spisek, krwawe zamieszki, które za nim poszły i wreszcie zabójstwo głowy państwa. Co się wtedy w Polsce wyprawiało?
Paul Brykczynski: Na ogół mówiąc o polskim antysemityzmie w okresie międzywojennym myślimy o końcu lat 30. - o ONR, gettach ławkowych, pogromie w Przytyku itd, kiedy to już istniał przykład nazistowiskich Niemiec. Ale niestety faktem jest, że nienawiść do Żydów była niezwykle silnie rozbudowana po prawej stronie polskiej sceny politycznej już u samego zarania II Rzeczypospolitej. Można by nawet powiedzieć, z tylko odrobiną przesady, że poza nienawiścią do Żydów (i w mniejszym stopniu do innych mniejszości narodowych), Endecja nie miała tak naprawdę pozytywnego programu politycznego. Czytając endeckie ulotki wyborcze z początku lat 20. można odnieść wrażenie, że rozwiązanie tzw. „kwestii Żydowskiej” samo w sobie uzdrowi wszystkie problemy społeczne, gospodarcze i polityczne młodego państwa. Tak więc atmosfera nienawiści wobec Żydów istniała i była podsycana przez zwolenników Romana Dmowskiego przynajmniej od 1905 roku. Wystarczyło tylko rzucić zapałkę, aby doprowadzić do eksplozji tej nienawiści.
- Jak to się stało, że Narutowicz, praktycznie nieznany w społeczeństwie nobliwy potomek polskiego ziemiaństwa, stał się obiektem antysemickiej nagonki endecji i symbolem „przejmowania Polski przez Żydów”?
- Wybory prezydenckie 1922 roku stworzyły sytuację, w której nienawiść podsycana przez lata antysemickiej propagandy mogła znaleźć ujście. W Zgromadzeniu Narodowym, które miało dokonać wyboru lewica i zwolennicy Piłsudskiego mieli mniej więcej 25 proc. głosów, Blok Mniejszości Narodowych (w tym Żydzi) 20 proc., a prawica 40 proc. Wiadomo było, że mniejszości będą głosowały z lewicą. Języczkiem u wagi była centrowa chłopska partia PSL „Piast” która miała pozostałe 15 proc. głosów, a wtedy była raczej bliżej Piłsudskiego niż endecji.
- Dlatego endecja zdecydowała się na szantaż emocjonalny...
- Rzeczywiście, endecy wpadli na genialny pomysł – aby przestraszyć „Piasta” ogłosili, że żaden kandydat wybrany przy pomocy mniejszości narodowych nie będzie prawdziwym „polskim” prezydentem. Na tym właśnie polegała tak zwana „doktryna większości polskiej”, wymyślona przez Endeków na potrzebę wyborów prezydenckich. Tak więc w przededniu wyborów cała prasa prawicowa głosiła tezę, że kandydat wybrany przy pomocy głosów mniejszości nie może być prawowitym prezydentem Polski. To było genialnie zagranie taktyczne -- stawiało przed Piastem wybór albo głosowania za kandydatem „polskim” (czyli endeckim) albo „żydowskim” (czyli lewicy). I prawie się udało.
- Prawie, bo już dobór kandydata endecji nie był taki genialny.
- Owszem. Endecy wybrali na swego kandydata hr. Maurycego Zamoyskiego, który – tak się składało – był największym posiadaczem ziemskim II RP. Tego „Piast” – partia chłopska, która żądała reformy rolnej – nie mógł zaakceptować. Przyparty do muru, „Piast” opowiedział się za Narutowiczem. A elektorat endecki, przygotowany przez miesiące nagonki prasowej, odebrał ten wybór jako „przejęcie Polski przez Żydów”.
- Właśnie, jest spory rozdźwięk między politycznym programem endecji, który trudno uznać za jakiś szczególnie radykalny, oraz prasą endecką, która ziała nienawiścią.
- Faktem jest, że przywódcy parlamentarni prawicy lat 20. - ludzie tacy jak Stanisław Głąbiński, Wojciech Trąmpczyński czy Stanisław Grabski – w ogóle byli bardziej umiarkowani i, w przeciwieństwie do ich spadkobierców z lat 30., byli oddani demokracji. Nie szukali rozwiązań totalitarnych czy nawet autorytarnych. Kiedy po wyborze Narutowicza młodzi narodowcy szukali polskiego Mussoliniego na ulicach Warszawy, nie mogli go znaleźć wśród swych przywódców. Z drugiej strony jednak, nie można z czystym sumieniem ocenić morza nienawiści lejącego się codziennie ze stron gazet i ulotek endeckich w kategoriach „umiarkowania”. Wystarczy spojrzeć na to, co pisali na pierwszych stronach czołowych endeckich gazet wiodący politycy prawicowi, tacy jak ksiądz Kazimierz Lutosławski. To było po prostu straszne. Natomiast powiedziałbym, że w latach 20. opozycja wobec antysemityzmu prawicy ze strony lewicy i obozu Józefa Piłsudskiego, była dużo silniejsza niż w latach 30.
- Eligiusz Niewiadomski, który 16 grudnia 1922 roku dokonał udanego zamachu na życie Narutowicza, został szybko uznany za niepoczytalnego samotnego wilka i za takiego do dziś uchodzi. To by oznaczało, że to nie histeria prasy endeckiej po wyborze Narutowicza natchnęły go do zamachu na prezydenta. Rzeczywiście?
- Niewiadomski działał sam, a słowa które wypowiadał jako oskarżony przed sądem po zamachu, kiedy to między innymi oskarżał Piłsudskiego o tworzenie Judeo-Polski, rzeczywiście wydają się nam dzisiaj być rezultatem jakiejś paranoicznej psychozy. Ale niestety tej samej psychozie uległo wtedy wielu Polaków. To, co Niewiadomski mówił na swoim procesie, nie odbiegało zasadniczo od tego co pisali główni publicyści endecji na łamach jej czołowych gazet zarówno przed, jak i po zamachu. Czynu Niewiadomskiego nie można zrozumieć inaczej niż jako rezultatu atmosfery nagonki i zbiorowej psychozy wywołanej przez prasę prawicową.
- Endecja początkowo odcinała się od Niewiadomskiego, ale szybko stał się dla niej bohaterem. Jak do tego doszło?
- To chyba jeden z najsmutniejszych wątków całej tragedii Narutowicza. Otóż bezpośrednio po zamachu prawica rzeczywiście starała się jak najbardziej odciąć od Niewiadomskiego. Przyczyna tego była dosyć prosta – strach przed ewentualną zemstą lewicy, a przede wszystkim Piłsudczyków. Z tych właśnie wypowiedzi prawicowych publicystów z okresu bezpośrednio po zamachu, bierze się popularna opinia o Niewiadomskim jako o samotnym szaleńcu. Ale już w kilka dni po zamachu, gdy okazało się, że władzę przejmie centrowy gabinet Władysława Sikorskiego i że nie będzie masowego odwetu, prawica odzyskała odwagę. Antysemickie przemówienia Niewiadomskiego, w których mieszał z błotem Piłsudskiego, były entuzjastycznie drukowane we wszystkich dziennikach prawicowych. Msze za dusze mordercy były tak częste, że episkopat musiał ich zakazać. Jego grób stał się miejscem kultu. A prawicowi publicyści przedstawiali Niewiadomskiego jako tragicznego bohatera, który poświęcił swe życie za sprawę narodu.
- Tuż po wyborze Narutowicza przez Warszawę przetoczyły się uliczne walki, panowała atmosfera niepewności, a bierne instytucje państwa doprowadziły do swego rodzaju sytuacji rewolucyjnej. W swojej książce zwraca pan uwagę, że już w 1922 roku, a nie dopiero wraz zamachem majowym Piłsudskiego w 1926 roku, polska demokracja mogła upaść. Dlaczego endecja zaraz po wyborze Narutowicza, a potem lewica po jego zabójstwie nie pogrzebały demokracji? Przecież mogły.
- Myślę że ani prawica, ani lewica nie były do tego należycie przygotowane. Endecy mieli szansę przejąć władzę podczas szczytu zamieszek 11 grudnia, kiedy mieli dziesiątki tysięcy zwolenników na ulicach. Zabrakło im jednak odpowiedniego przywódcy. Studenci skandowali na cześć Mussoliniego pod misją włoską i ewidentnie szukali wodza, który poprowadziłby ich do zwycięstwa. Ale parlamentarni przywódcy prawicy, jak już wspomniałem, byli autentycznie oddani demokracji. Sam Dmowski chwilowo odsunął się od polityki i przebywał w swej rezydencji w podpoznańskim Chludowie. Nawet gdyby chciał nie mógłby odegrać roli przywódcy.
- Był jeszcze gen. Józef Haller, który odegrał w wydarzeniach poprzedzających zabójstwo Narutowicza ponurą rolę.
- Józef Haller też nie chciał, bądź nie umiał, odegrać roli polskiego duce i nie spełnił nadziei radykalnej młodzieży zgromadzonej pod oknami jego rezydencji. Endekom zabrakło więc charyzmatycznego wodza.
- A co z lewicą?
Jej moment przyszedł zaraz po morderstwie Narutowicza, kiedy Piłsudski przypuszczalnie mógłby przejąć władzę jako mąż opatrznościowy ratujący kraj przed anarchią. Ale tu również parlamentarni przywódcy lewicy, przede wszystkim Daszyński i Thugutt, nie byli gotowi na dyktaturę i dalszy rozlew krwi, mimo że żądało tego wielu członków ich partii oraz byłych legionistów i członków POW. A i sam Piłsudski ostatecznie się na przejęcie władzy nie zdecydował.
- Skąd ta bojaźliwość?
- Może liczył na to, że PPS spróbuje zrobić rewolucję, a wtedy on sam będzie mógł wystąpić w roli ponadpartyjnego męża opatrznościowego? Być może do końca nigdy się tego nie dowiemy. W każdym razie przetrwanie polskiej demokracji było raczej skutkiem braku zdecydowania jej potencjalnych wrogów niż jej własnej siły.
- W swojej książce zwraca pan uwagę, że zabójstwo Narutowicza nie ma w polskiej historiografii odpowiedniego miejsca i stawia pan tezę, że nieodwracalnie zmieniło ono ówczesną polską politykę. Endecja miała wręcz narzucić lewicy swój punkt widzenia. W jaki sposób?
- Myślę że rzeczywiście polska historiografia do tej pory nie doceniła istoty tragedii Narutowicza. Morderstwo zaważyło najsilniej na postawie centrum spektrum politycznego i partii PSL „Piast”. Jak pisał Władysław Pobóg-Malinowski, po wydarzeniach grudniowych przywódcy „Piasta” doszli do wniosku, że siła leży po stronie tych, którzy zabijają, a nie tych, którzy są zabijani. Zamiast szukać porozumienia z lewicą i mniejszościami, „Piast” konsekwentnie dążył do sojuszu z Endecją. - I w końcu go uzyskał.
- Tak. Rząd, który powstał w rezultacie tego sojuszu już wiosną 1923 roku, nosił oficjalnie miano „Rządu Większości Polskiej”. Był więc de facto wcieleniem idei, w imię której Narutowicz został zamordowany. Kuriozalny jest fakt, że Maciej Rataj, umiarkowany marszałek Sejmu z „Piasta”, prosił posłów żydowskich, by nie głosowali na Stanisława Wojciechowskiego, piastowskiego kandydata na prezydenta, gdyż stałby się on przez to „kandydatem Żydowskim”. Wpływ morderstwa Narutowicza na lewicę i Piłsudczyków był może bardziej subtelny, ale nie mniej ważny.
- W jaki sposób?
Lewica i Piłsudczycy nigdy (za życia Piłsudskiego) nie pogodzili się z antysemityzmem. Ale po śmierci Narutowicza po cichu przestali przeciwstawiać się doktrynie większości polskiej. Nigdy, na przykład, nie było próby zbudowania rządu w oparciu o koalicję, która wybrała Narutowicza. Żaden polityk polski, podczas sejmowej dyskusji na temat „wydarzeń grudniowych” nie wspomniał nawet jednym słowem o roli antysemityzmu w zamieszkach i morderstwie prezydenta. Lewica starała się zapomnieć o swojej „współpracy z Żydami” przy wyborze pierwszego prezydenta Polski. Niestety, wypadki grudniowe podważyły wiarę lewicy w to, że walka o pełnoprawną przynależność Żydów do polskiej wspólnoty narodowej i politycznej jest możliwa do wygrania.
- Wracając do antysemityzmu endecji – warto zwrócić uwagę, że polska prawica nie zawsze wyciągała na sztandary antysemickie hasła. Endecja w swoich początkach go nie głosiła, a na swoje marsze zapraszała także rabinów. Sprawy zmieniły się po rewolucji 1905 r., kiedy narodowcy pod wodzą Dmowskiego przyjęli antysemityzm jako podstawę swojej tożsamości politycznej. Skąd ta zmiana?
- To skomplikowane pytanie. W skrócie można jednak powiedzieć, że intelektualną podstawą narodowo-demokratycznej myśli był darwinizm społeczny. To nie przypadek, że Dmowski był z wykształcenie biologiem! Uważał on, że świat składa się z konkurujących ze sobą społeczeństw i że tylko te, które wykażą się dyscypliną i wolą walki, będą mogły z tej konkurencji wyjść zwycięsko. Taka wizja oczywiście zakłada istnienie wrogów, ale wrogami Polaków niekoniecznie musieli być Żydzi. I myślę, że ma pan rację – rok 1905 jest tu kluczowy. Otóż rewolucja 1905 była, z punktu widzenia endeków, załamaniem dyscypliny społecznej. Dlatego, gdy Piłsudski na czele PPS walczył z caratem, endecki Narodowy Związek Robotniczy współpracował z carską policją w rozbijaniu strajków. Z drugiej strony rewolucja 1905 roku to był bodajże pierwszy przypadek masowej mobilizacji społeczeństwa żydowskiego na terenie Królestwa Polskiego. Dla wielu Polaków - i to nie tylko endeków – było to zaskoczeniem, a nawet pewnego rodzaju szokiem. W wyobraźni endeckiej mobilizacja Żydów, strajki polskich robotników i rozpad dyscypliny społecznej zlały się w jedno wielkie zagrożenia dla narodu polskiego. I to chyba jest właśnie początek postrzegania Żydów jako „wewnętrznego wroga” Polski, bardziej niebezpiecznego od wrogów zewnętrznych. Zresztą ten mit o wywrotowości Żydów pozostał w kręgach skrajnej prawicy polskiej do dziś.
Polecamy książkę Paula Brykczyńskiego pt. "Gotowi na przemoc":
Zobacz także: Sławomir Jastrzębowski: Faszyści, naziści, czyli histeria zamiast proporcji