Do wyborów w 2015 Jarosław Kaczyński, Zbigniew Ziobro oraz Jarosław Gowin szli razem. Stworzono wówczas wspólne listy wyborcze Prawa i Sprawiedliowści, na których pojawili się zarówno kandydaci wskazani przez prezesa PiS jak i szefów Solidarnej Polski oraz Polski Razem. Jak się okazuje był to świetny ruch prawicowych polityków - wspólna koalicja zdobyła 37,58% głosów i po raz pierwszy III RP mogła objąć samodzielne rządy. Jak się jednak okazuje, umowa o współpracy komitetów miała jeden bardzo ważny warunek.
- Kaczyński w negocjacjach dotyczących współpracy postawił warunek: formalnie występujemy jako koalicja prawicy, ale podpisujmy umowę, z której wynika, że po prostu wszyscy startujemy z list partyjnych PiS. W ten sposób pieniądze po wyborach zainkasował wyłącznie PiS. Myśmy zyskali paru ludzi w Sejmie, a Ziobro i Gowin dostali od Kaczyńskiego teki ministrów. I to by było na tyle. Nasze partie praktycznie przestały działać, bo nie mamy pieniędzy - tłumaczył portalowi Onet.pl jeden polityków Polski Razem.
Co ciekawe, zupełnie inaczej zachowali się politycy lewicy, którzy również startowali w koalicji. Tam subwencje podzielono następująco: Sojusz Lewicy Demokratycznej 70 proc, Twój Ruch Janusza Palikota - 20 proc., Unia Pracy - 8 proc., a Zieloni - 2 proc.
- Taka umowa gwarantuje, że partie dostają pieniądze przez całą kadencję, nawet jeśli koalicja przestaje istnieć. Tak się stało w naszym przypadku - wyjaśnił wiceszef SLD Krzysztof Gawkowski.