Leszek Miller: Państwo z głową bez uprawnień

2010-07-14 19:57

Donald Tusk zaryzykował i wygrał. Gdyby Bronisław Komorowski poległ w kampanii prezydenckiej, nie byłoby wątpliwości, kto jest za to odpowiedzialny. Skoro kandydat PO wprowadza się do pałacu na Krakowskim Przedmieściu, premier ma prawo do zadowolenia i tytułu ojca sukcesu.

Prawda, że słowa Tuska o uprawnieniach prezydenta były co najmniej niezręczne, ale premier w tej sprawie wiele nie przesadził. Na większość swych decyzji szef państwa potrzebuje kontrasygnaty premiera, a Rada Gabinetowa nie jest żadnym "superrządem", tylko spotkaniem prezydenta z ministrami o charakterze informacyjnym. Głowa państwa ma swoje uprawnienia w dziedzinie polityki zagranicznej i obronnej, ale w praktyce może jedynie utrudniać życie rządowi, odmawiając mianowania ambasadorów i generałów.

Zważywszy na kompetencje prezydenta, bogata lista obietnic wyborczych Komorowskiego nie ma nic wspólnego z realiami. Nie tylko, bo jest niemożliwa do sfinansowania, ale dlatego, że odstaje od prerogatyw prezydenta jak polscy piłkarze od pucharu świata. Budowa dróg i autostrad, podwyżki dla nauczycieli, metoda in vitro, pozostawienie KRUS bez zmian, reforma systemu emerytalnego, a nawet wycofanie żołnierzy polskich z Afganistanu nie są domenami szefa państwa. To pole decyzyjne rządu i większości parlamentarnej.

Fakt, że w kolejnej kampanii wyborczej kandydaci na najwyższy urząd w państwie mącą ludziom w głowach, jest godny pożałowania, ale też powinien skłaniać do działania. Pożądane byłyby zmiany w konstytucji w kierunku ograniczenia uprawnień prezydenta, jak i dostosowany do nich wybór przez Zgromadzenie Narodowe, a nie ogół obywateli. Takie umocowanie ułatwiłoby mu skupienie się na tym, co najważniejsze, a więc czuwaniem nad przestrzeganiem konstytucji i stanowieniem dobrego prawa, a nie ustawicznym wkraczaniu w kompetencje rządu Rzeczpospolitej.

Na progu swojej kadencji prezydent elekt ma sposobność, aby podjąć decyzję, do której bez wątpienia jest upoważniony. Toczy się spór, co zrobić z krzyżem, który postawili harcerze w hołdzie ofiarom katastrofy smoleńskiej. Skauci umieścili go na terenie, który jest we władaniu Kancelarii Prezydenta bez pytania o zgodę. W każdym normalnym państwie Unii Europejskiej byłby to krótki incydent o charakterze porządkowym. Na żądanie władz krzyż uprzątnęliby jego właściciele, a jego dalsze losy byłyby już tylko ich zmartwieniem. W Polsce zrobiono z tego widowisko polityczne i narzędzie presji religijnej.

Brat zmarłego prezydenta złożył biało-czerwony wieniec z taką samą szarfą przy ulicznym krawężniku, a aktywiści PiS żądają, aby dzieło harcerzy pozostało tam, gdzie stoi. Posłanka Jolanta Szczypińska zadeklarowała już, że jeśli będzie trzeba, pójdzie bronić krzyż przed jego usunięciem. Pani poseł zapatrzyła się na znany obraz Eugčne Delacroix, gdzie alegoryczna wolność z obnażoną piersią wiedzie lud na barykady. W swej romantycznej i dramatycznej pozie przypomina ona antyczną boginię, której buntowniczy urok zniewala kolejne pokolenia. Po jej prawej stronie groźna figura z karabinem i w kapeluszu to oczywiście prezes Kaczyński. Po lewej chłopiec z pistoletami w dłoniach z paryskiej ulicy, mityczny Gavroche. To rola dla postaci z brukselskiej ulicy Zbigniewa Ziobry lub Ryszarda Czarneckiego. Z pozostałą częścią obsady nie będzie problemów. Kłopot może być tylko ze sztandarem trzymanym przez półnagą madame Wolność. Wszak w jego rozwianej i trójkolorowej formule wyraźnie dominuje kolor czerwony.