Dr Jan Sowa

i

Autor: Tomasz Urbanek

Pandmia ogranicza szanse biedniejszych Polaków - mówi socjolog

2021-03-04 7:25

Dr Jan Sowa, socjolog i kulturoznawca podsumowuje rok pandemii koronawirusa w Polsce. "Zaskakujące jest to, że kondycja służby zdrowia w ogóle nie jest tematem debaty publicznej" - mówi w rozmowie z "Super Expressem" i dodaje: "Ponieważ pandemia jest ekstremalnym stresem dla służby zdrowia, to atmosfera stanu wyjątkowego sprawia, że nie dostrzegamy, jak bardzo niemoc systemu i zwiększona śmiertelność wiążą się z wieloletnimi zaniedbaniami".

„Super Express”: – Kiedy rok temu pandemia docierała do Polski i zbierała coraz bardziej ponure żniwo w Europie, kiedy świat wprowadzał pierwsze lockdowny, a ludzie żyli w niepewności, co dalej, nie brakowało głosów, że koronawirus zmieni świat, jaki znamy. Rzeczywiście zmienił?

Jan Sowa: - Jak na razie zmiany nie są duże i zasadnicze. Porównując to choćby do kryzysu z 2008 r., musimy jednak pamiętać, że poważne konsekwencje tej zapaści przyszły z opóźnieniem i trwały przez lata. Dramat Grecji to przecież rok 2013-2014, czyli o kilka lat później niż początek kryzysu. Znaczna część konsekwencji pandemii dopiero przed nami.

- Na razie wszystko jest więc po staremu?- Było niedawno badanie pokazujące, jak pandemia wpłynęła choćby na świat polityki. Jedną z przepowiedni było to, że koronawirus obnaży niewydolność rządów populistycznych i nastąpią masowe zmiany ekip rządowych.

- Trumpa już z nami nie ma.

- To jeden z niewielu populistycznych przywódców, który poległ na pandemii. Ale też jego niekompetencja była na tyle rażąca, że musiał za to zapłacić. Z badań wynika jednak co innego – w większości państw – jak choćby w Polsce – nie nastąpiła żadna zmiana, a są miejsca, gdzie populistyczna prawica wręcz się umacnia i wielu miejscach może okazać się wkrótce wyborczym zwycięzcą. Konkluzją tych badań było to, że pandemia nie wypłynęła zasadniczo na odwrócenie obserwowanych przed nią trendów politycznych. Można jednak powiedzieć, że pandemia zadała śmiertelny cios utopii samoregulacji rynku. Wiara w niewidzialną rękę rynku ostatecznie przechodzi do lamusa historii.

- Już sama reakcja na gospodarcze turbulencje związane z pandemią wskazuje na zasadniczą zmianę myślenia – w 2008 r. państwa poszły w zaciskanie pasa, martwiąc się o utrzymanie dyscypliny finansów publicznych. Obecnie prześcigają się w tym, kto więcej pieniędzy wpuści w gospodarkę.

- Dokładnie. Zarówno jeśli chodzi o kwestie bezpieczeństwa publicznego, zdrowie, regulacje i obostrzenia, jak i sprawy ściśle gospodarcze panuje przekonane, że nad wszystkim musimy panować i podejmować celowe działania, często wbrew czy nawet przeciwko mechanizmom rynkowym. Trudno nam sobie wyobrazić, by było inaczej. Można by zostawić to żywiołowi darwinizmu społecznego – bogaci mogliby się zaszczepić, a biedni umierać, ale konsekwencje masowej pandemii dla porządku społecznego byłyby tak gigantyczne, że uderzyłoby to w tych bogatych.

- W jaki sposób?

- Oczywiście ci obrzydliwie bogaci jakoś by sobie poradzili, ale klasa średnia tak bardzo zależy od ogólnej koniunktury społecznej, że nawet jeśli mogliby sobie pozwolić na prywatyzację walki z pandemią, to również w ich interesie jest prowadzenie publicznego programu ochrony zdrowia, by utrzymać pewną stabilność systemu społecznego. Jeśliby się bowiem zawalił, pogrzebałby także ich.

- Myśli pan, że pandemia przyniosła też trwałą zmianę w myśleniu o publicznej służbie zdrowia, kiedy zobaczyliśmy, jak przez wieloletnie zaniedbania ledwie trzyma się ona na nogach?

- Zaskakujące jest jednak to, że właśnie kondycja służby zdrowia w ogóle nie jest tematem debaty publicznej. Nie wiem, na ile było to celowe, a na ile przypadkowe, ale sprytnie udało się wprowadzić tematy zastępcze – w zeszłym roku to była kwestia osób LGBT czy praw kobiet. I nie mam na myśli, że to tematy zastępcze, bo są to kwestie nieistotne, czy że problemu nie ma. Owszem, są istotne i rzeczywiście mamy problem z homofobią oraz ograniczeniem praw kobiet. Problem polega na tym, że te kwestie skutecznie związały jedyną wiarygodną w tej sprawie siłę polityczną, czyli lewicę, która nie mogła przejść nad tymi problemami do porządku dziennego.

- Liberałowie z PO próbowali zainteresować opinię publiczną dramatem służby zdrowia.

- Bez sukcesów i nie ma się co dziwić – to oni bowiem są w dużej mierze odpowiedzialni za to, co się ze służbą zdrowia dzieje, i nie są w swojej krytyce wiarygodni. Wiarygodna byłaby lewica, ale ona siłą rzeczy zaangażowała się w spór o prawa osób LGBT i aborcję, bo milczeć w tej sprawie nie mogła. Debata publiczna została więc przez te kwestie zdominowana, co jest oczywiście na rękę rządzącym.

- Może po prostu służba zdrowia nie jest aż tak istotna z punktu widzenia Polaków?

- Myślę, że tu rolę może odgrywać inny czynnik. Ponieważ pandemia jest ekstremalnym stresem dla służby zdrowia, to atmosfera stanu wyjątkowego sprawia, że nie dostrzegamy, jak bardzo niemoc systemu i zwiększona śmiertelność wiążą się z wieloletnimi zaniedbaniami. Być może dyskusja o tym przyjdzie później, kiedy sytuacja wróci do względnej normalności i być może dopiero wtedy zdamy sobie sprawę, że nie możemy sobie już dłużej pozwolić na to, by służba zdrowia była tak niedofinansowana jak do tej pory. Jak mówi przysłowie, tanie mięso psy jedzą. To, co mamy obecnie, to najlepsza służba zdrowia, jaką może kupić neoliberalizm. Pandemia pokazała, że tak dłużej być nie może.

- A propos usług publicznych, spójrzmy na oświatę publiczną. Wygnanie uczniów na zdalną naukę sprawiło, że wielu z nich, u których domach nie ma komputerów lub muszą je dzielić z rodzeństwem lub pracującymi zdalnie rodzicami, traci właśnie swoje szanse edukacyjne, a przez to pogłębią się nierówności społecznych między biednymi i bogatymi, które polska szkoła potrafiła niwelować...

- Prawdopodobnie tak się właśnie stanie. W społeczeństwie klasowym zawsze jest tak, że wszelkiego rodzaju negatywne procesy bardziej odbijają się na biednych niż na bogatych. Brak sprzętu to jedno. Pamiętajmy, że osoby mniej majętne mieszkają w mniejszych mieszkaniach, gdzie trudniej o kąt do nauki. Dodajmy do tego przemoc domową, która w pandemii i izolacji wzrasta. Wszystko to sprawia, że szanse edukacyjne uczniów z biedniejszych rodzin przez pandemię maleją. Co z tego, że nauczanie zdalne jest nie najgorzej zorganizowane przez szkoły, skoro bez stacjonarnej nauki bardzo trudno wielu uczniom będzie wykorzystać szansę, jaką na awans społeczny nadal daje polska szkoła?

- Tym bardziej że w trybie zdalnym trudno o wytworzenie się nieformalnych sieci kontaktów, które są niezwykle istotne, kiedy uczniowie i studenci wkraczają w dorosłość.

- Zdecydowanie. Zdobywanie kapitału społecznego i kulturowego to jedna z głównych funkcji edukacji publicznej, którą realizuje ona poprzez unikanie gettoizacji klasowej. Wymusza ona to, że dzieci z domów biedniejszych i bogatszych funkcjonują w jednym środowisku. To też jedna z bardzo negatywnych konsekwencji zamknięcia w domu, że to jest też odcięcie od szerszej sieci relacji społecznych, które są niezwykle istotne, zwłaszcza dla uczniów z biedniejszych rodzin. Jeśli izolacja będzie się przedłużać, będzie to miało ogromny wpływ na ich przyszłość.

Rozmawiał Tomasz Walczak

Nasi Partnerzy polecają