Wiosną 1940 r. ponad 20 tys. Polaków, w tym ponad 10 tys. polskich oficerów, zostało zamordowanych przez sowieckie NKWD. Przez dziesiątki lat czerwona propaganda wmawiała światu, że w kwietniu 1940 r. zbrodni na przedstawicielach polskiej elity dokonali Niemcy. Dopiero na początku lat 90. władze Federacji Rosyjskiej przyznały, kto jest winien zbrodni. A w katyńskim lasku powstał cmentarz polskich oficerów zamordowanych w Katyniu strzałami w tył głowy. I właśnie w 70. rocznicę tej zbrodni miał tam znaleźć się prezydent Lech Kaczyński z małżonką, przedstawiciele polskich władz, posłowie wszystkich opcji politycznych. Na cmentarz nie dotarli. Osiem lat po ich śmierci warto może przypomnieć, po co tam lecieli. Komu zamierzali oddać hołd. Szczególnie że dla na przykład Stefana Melaka z Komitetu Katyńskiego, prezesa IPN Janusza Kurtyki i wielu innych uczestników tamtego lotu upamiętnienie poległych polskich bohaterów było dziełem życia, punktem honoru. Byłoby ponurym chichotem historii, gdybyśmy pamiętając - słusznie - o Smoleńsku, zapomnieli o Katyniu i prawdziwym celu podróży polskiej delegacji.
Szczególnie że polscy oficerowie już raz na zapomnienie zostali skazani. Przez kilkadziesiąt lat nie wolno było o ich tragedii nawet mówić, a stawianie ołtarzy przy kościołach, wystawy były surowo zabronione. Dziś ponownie upominają się o pamięć. I pamiętając o ofiarach Smoleńska, nie można zapomnieć o tych, którym lecący tupolewem mieli oddać hołd.
Zobacz: Pomnik ofiar katastrofy smoleńskiej to PLAGIAT?! Zespół muzyczny zabiera głos