Ruch poparcia Palikota, choć jeszcze nie dokonał niczego istotnego, już zagościł w mediach. Poważni (i mniej poważni również) komentatorzy zastanawiają się, czy przemebluje on polską scenę polityczną, przekonują, że poseł z Biłgoraja ma szansę zagospodarować odtrącony przez centroprawicowe partie elektorat lewicy obyczajowej, a nawet - jak Magdalena Środa - dostrzegają w producencie wódek ostatnią nadzieję polityczną. Socjologowie zastanawiają się też nad tym, na jakie poparcie może liczyć nowe ugrupowanie, a media zamawiają stosowne badania. Słowem, debata kręci się jak zwykle
Tyle tylko, że jest to - jak to często bywa w naszych polskich debatach - temat całkowicie pozbawiony sensu. Celem Palikota nie jest bowiem ani przesuwanie PO na lewo, ani tym bardziej tworzenie nowego ugrupowania. Poseł z Biłgoraja ma przecież świadomość, że poza PO czeka go mniej więcej taka przyszłość, jaka czekała Ludwika Dorna (nie porównuje obu tych postaci, bo między subtelnym intelektualistą, jakim jest Dorn, a Palikotem istnieje przepaść) poza PiS. Palikot byłby oczywiście zapraszany do mediów, ale przyszłości w parlamencie już by nie miał. I nie pomogłoby mu nawet poparcie Kayah czy innych popautorytetów.
Gdyby zresztą premier Tusk (czy marszałek Schetyna) zaczął podejrzewać, że Palikotowi może przyjść do głowy rozbijanie PO czy odbieranie temu ugrupowaniu jakiejś części elektoratu, to już dawno poseł z Biłgoraja byłby poza tym ugrupowaniem. A odchodziłby w glorii oszusta (właśnie odkrytego) albo pantoflarza. W każdym razie poślizgnąłby się w wannie na mydle - jak ładnie określał model rozstawania się Donalda Tuska ze swoimi współpracownikami Piotr Zaremba. Jeśli tak nie jest, oznacza to, że pomysł ruchu obrońców Palikota jest akceptowany, a być może nawet wymyślony przez premiera i szefostwo partii.
A powód tego poparcia jest dość oczywisty. Dzięki debacie o zabijaniu nienarodzonych, eutanazji, in vitro czy rozdziale Kościoła i państwa (a będzie ona niewątpliwie gorąca) - będzie można odwrócić uwagę od kolejnych podwyżek podatków, fatalnego stanu budżetu państwa (do którego w wywiadzie dla "Newsweeka" przyznawał się wicepremier Pawlak), braku jakichkolwiek pomysłów na reformy, niszczenia życia intelektualnego przez wprowadzanie VAT-u na książki czy wreszcie od lenistwa tej ekipy. Komentatorzy bowiem zamiast zająć się realnymi problemami Polski, chętnie kupią tematy światopoglądowe. I zamiast dyskusji o realnej modernizacji naszego kraju (czyli np. budowie autostrad, kolejach, sprzyjającym rodzinom i przedsiębiorstwom modelu podatkowym), będziemy mieć dyskusję o tym, czy lekarz może zabijać staruszków i czy biskupi nie za bardzo wypowiadają się na tematy polityczne (co z niewiadomych powodów uchodzi za temat nowoczesny).
Przykrycie realnych problemów rządzących to jednak tylko jeden z możliwych celów tego działania. Jest bowiem także drugi. Tworząc "lewicową przybudówkę" PO (takie SD czy ZSL z czasów PRL), można zagospodarować także część wyborców SLD czy niezdecydowanych lewicowców i tworzyć pozory pluralizmu politycznego. A dzięki temu skutecznie, na wiele lat, przejąć władzę. I nadal nic nie robić, ciesząc się poparciem lewicowo-liberalnego establishmentu medialnego.
Tomasz P. Terlikowski
Redaktor naczelny portalu Fronda.pl