Nie zmieniłem Zaduszek na Halloween

2009-12-28 1:05

Dwugłos w sprawie świątecznego konsumpcjonizmu

"Super Express": - W USA i Wielkiej Brytanii trwa obecnie wojna o Boże Narodzenie. Na święta mówi się Winter Holiday, w szkołach zakazuje się śpiewania kolęd. Wszystko to w imię poprawności politycznej. Nie drażni to pana?

Jan Wróbel: - Nie. Każda wspólnota polityczna i kulturowa ma prawo do swoich świąt. Tam, gdzie się buduje społeczeństwo wielu kultur, nacji i religii, prędzej czy później powstaje pytanie: czy trzymać się lokalnej tradycji, czy budować nową tradycję nowych mieszkańców? Drażni mnie za to co innego - tzw. przebieranie się. Jeśli przestaje się obchodzić jakieś święto chrześcijańskie, np. Boże Narodzenie, należy uznać, że tego święta już nie ma, a nie nadawać mu inną nazwę. Przypomina to ideologiczne praktyki stosowane w Związku Radzieckim, gdzie zostawiało się datę święta i zmieniano jego nazwę - a więc Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek. Mógłbym zrozumieć wprowadzanie święta demokracji czy praw człowieka. Ale nie wiem dlaczego w miejsce świąt Bożego Narodzenia lansuje się coś bezpłciowego, pozbawionego charakteru, coś w rodzaju święta świąt. Bo mówiąc "Happy Holiday" zamiast "Merry Christmas" po prostu życzymy sobie wesołego wesela.

- Czy taki scenariusz jest możliwy w Polsce?

- Dla nas Boże Narodzenie jeszcze coś znaczy i nie widzę pokusy, by to święto zmieniać na inne.

- Poprawność polityczna nie jest u nas jeszcze tak widoczna, za to wkradł się w święta komercjalizm i konsumpcjonizm. W okresie świątecznym reklamy podkreślają przede wszystkim aspekt kupowania, a w sklepach trwa marketingowy szał.

Na reklamy daje się łapać ten, kto chce się na nie złapać. Większość z nich jest skierowana do instynktu łowieckiego człowieka. A reklamy świąteczne idą w tym samym kierunku, co przez cały rok. Kupowanie prezentów sprawia człowiekowi dużo przyjemności i nie widzę w tym nic złego. A to, że ktoś jest na tyle głupi czy nieszczęśliwy, że ogranicza święta tylko do tego wymiaru, nie oznacza, że każdy z nas też tak musi. W Polsce można obchodzić święta na wesoło i konsumpcyjnie, kupując jak najwięcej rzeczy i ciesząc się nimi, ale można też w sposób rodzinny i przesiąknięty miłością bliźniego. Nie wszyscy są wyczuleni na medialny przekaz świąteczny. Ja reklam prawie w ogóle nie oglądam albo śmieję się z nich do rozpuku. Nie są w stanie zmienić mojego sposobu spędzania świąt. Nie zmieniłem Zaduszek na Halloween. Bo dla mnie to zwykła hucpa.

- A może głębszego świątecznego przekazu należałoby oczekiwać od mediów?

- Dlaczego media miałyby zgłębiać istotę świąt, skoro nie zgłębiają istoty prawie żadnego ważnego wydarzenia? Interesują się nie meritum, ale tym, co przykuwa wzrok. To wynika z ich natury. Oczywiście byłoby lepiej, gdyby święta dawały nam spokój od spraw codziennych, a nie ich kontynuację. Ale i tak media traktują święta "łagodnie" - choć przedstawiają je płytko i głupkowato, ale bez wrogości czy świadomego wyszydzania.

- To dobrze, że ludzie poddają się profanacji świąt?

- Leonardo da Vinci mawiał, że większość ludzi to przeżuwacze. Od XVI wieku nic się w tym względzie nie zmieniło. I chyba lepiej, żeby przeżuwali dobre towary w sklepach, niż marne, jak w PRL. Myślę też, że media, pokazując święta od strony sakralnej, nie wpłynęłyby na postawę Polaków. Media z chęcią coś popsują, ale wiele naprawić nie potrafią.

Jan Wróbel

Publicysta, historyk, nauczyciel, dyrektor I Społecznego Liceum Ogólnokształcącego w Warszawie

Kościół pogodził się z komercjalizacją

"Super Express": - Czy duchowa strona świąt została w Polsce zawłaszczona przez handel i komercję?

Dr Maciej Gdula: - Święta niewątpliwie są wykorzystywane przez korporacje do tego, żeby wcisnąć nam swoje towary. Ale też wszyscy doskonale wiemy, że korporacje chcą to robić i w jakiś sposób świadomie w tę grę wchodzimy i na to przyzwalamy. Inną sprawą jest to, że święta potrzebują pewnej odświętnej atmosfery, a przez to rozumie się także świąteczne gadżety. Ludzie przeżywają w pewien sposób głębiej czas świąt także przez wypełnianie tego czasu produktami. Ale to nie jest największy problem naszych świąt.

- Skoro nie brak duchowości i nie komercjalizacja, to co jest problemem świąt?

- Wciąż mamy ludzi, i nie jest to wcale mała grupa, których nie stać na zapewnienie sobie nawet świątecznego minimum. I nie mówię tu o gadżetach, ale normalnym świątecznym stole. Źle by się stało, gdyby krytyka komercjalizacji przykrywała prawdę o tym, że wielu ludziom brak pieniędzy na sprawy podstawowe.

- Czy tej prawdy nie przykrywa właśnie często krytykowany szał zakupów? Mam wrażenie, że tony gadżetów i prezentów promowanych z okazji świąt już od października przykrywają całą resztę. Nie tylko biedę.

- Szał zakupów to jedna rzecz. Większym i mniej zauważalnym problemem jest jednak napięcie związane z przygotowaniem świąt. W Polsce oznacza to nie tyle prezenty, co przygotowanie mieszkań i domów, potraw oraz porządki. I to wszystko, cały ten bagaż pracy spada u nas na kobiety. Mówimy o świętach jako bezwzględnie przyjemnym okresie, zapominając, że dla wielu kobiet są one tak naprawdę koszmarem. Wszystko jest na ich głowie. Obok wielkodusznej pamięci o bliźnich warto byłoby też pamiętać o nich. I choćby podzielić się pracą.

- Wrażenie, że święta utraciły coś ze swojego uroku, jest fałszywe?

- Coś straciły na pewno. Ale w takich przypadkach zawsze nieco idealizujemy przeszłość. Najważniejszy wymiar polskich świąt jednak pozostał. To nadal jest odświętny czas, nie idziemy do pracy, spotykamy się z ludźmi, z najbliższymi. Tego nie zatraciliśmy.

- Nie zatraciliśmy, ale forma przebywania razem bywa krytykowana. Duchowni chyba nie bez powodu narzekają, że supermarkety stały się współczesnymi świątyniami…

- Mam wrażenie, że Kościół wbrew pozorom sam pogodził się z komercjalizacją i chce się w nią wpasować. Nie walczy z nią, proponując jakąś alternatywę. Raczej szuka możliwości użycia rynkowych mechanizmów, by sprzedać w ten sposób religię. W Polsce widać to szczególnie dobrze w przypadku papieskich pielgrzymek. Zwróćmy uwagę, że wszystkie te z początku lat 90. były raczej wizytami pasterzy. Papież przyjeżdżał, nauczał, wskazywał nowe kierunki, mówił, co jest dobre, a co złe. Później chodziło już raczej o przyciąganie ludzi do siebie niezależnie od tego, czy słuchają i stosują się w codziennym życiu do jego nauczania. Przyjęcie marketingowych mechanizmów wraz z gadżetami było w Kościele świadome.

- Być może to nieunikniony znak współczesnych czasów i nie można od tego uciec?

- Kościół może tak to sobie tłumaczyć. I zapewne uważa to za neutralny mechanizm. Nie widzę jednak w nim głębszego namysłu zarówno na temat komercjalizacji życia społecznego, jak i religijnego. Jak i wpisywania się w te mechanizmy. W dużej mierze wynika to z faktu znalezienia się polskiego Kościoła jednak po stronie zwycięzców i beneficjentów transformacji ustrojowej. A to musi osłabiać zmysł krytyczny.

Dr Maciej Gdula

Socjolog, publicysta, członek zespołu "Krytyki Politycznej", pracownik Uniwersytetu Warszawskiego