"Super Express": - Czy materiały o sprawie senatora Piesiewicza powinny być publikowane. Elity i dziennikarze są podzieleni?
Prof. Paweł Śpiewak: - Uważam, że tych materiałów nie należało publikować. "Super Express" zdecydował się zagrać skandalem i w jakimś sensie przyczyniliście się do psychicznego niszczenia człowieka. Możemy różnie oceniać to, co zrobił Krzysztof Piesiewicz, ale tabloidy posunęły się za daleko.
- Czy podobna publikacja dotycząca polityka nie jest jednak uzasadniona? Na senatora głosowało ponad pół miliona ludzi. Głosowali na człowieka będącego autorytetem mówiącym o moralności. W tym obrazie nie ma miejsca na imprezy z kokainą. Czy po ujawnieniu tego faktu nie powinien sam ujawnić tych materiałów albo wycofać się z polityki?
- Być może ma pan rację. Ale dlaczego rolę aktora grającego sumienie narodu ma akurat przyjmować gazeta? O tym, kto powinien mieć prawo udziału w życiu publicznym, powinien decydować sąd, a nie publikacje w mediach. Choć oczywiście jest orzeczenie Trybunału Europejskiego, które mówi, że dostęp do życia prywatnego osób publicznych jest szerszy niż w przypadku zwykłego obywatela. Ale tymi osobami publicznymi mogą być zarówno politycy, jak i dziennikarze. I w tym przypadku "Super Express" podważył pewien rodzaj kultury politycznej. Choć oczywiście nie jest to kwestia prawa, ale stylu.
- Weźmy Wielką Brytanię, kraj o wyższej kulturze politycznej. Tamtejsi dziennikarze, bynajmniej nie z tabloidów, potwierdzili, że u nich taki materiał zostałby opublikowany. Np. w sytuacji, gdy polityk jest homoseksualistą, a na co dzień epatuje wyborców obrazkami ze szczęśliwego życia rodzinnego i przywiązania do konserwatywnych wartości. Choć niewątpliwie wkraczałoby to w jego życie prywatne.
- To nieco inna sytuacja, pewnej hipokryzji i kłamstwa na swój temat. I takie kłamstwo możemy anonsować i ujawniać. Ta analogia nie pasuje jednak do przypadku senatora Piesiewicza. Ma pan jednak rację, że polskie media muszą się dostosować do pewnych wzorców z Zachodu. I zapewne dość szybko to nastąpi. Przez lata miałem jednak takie poczucie, zapewne naiwne, że Polskę ominie zjawisko wchodzenia w prywatne życie polityków. Owszem, były rozmaite wstrętne sprawy, jak Anastazja P. czy afera w Samoobronie. Ale generalnie niespecjalnie wytykano homoseksualizm, zbyt częste kontakty z kobietami czy zdrady małżeńskie. Unikaliśmy tego i była to pewna wartość. W tym przypadku minimum hipokryzji było wskazane.
- Sytuacja senatora Piesiewicza jest jednak poważna nie ze względu na sprawy obyczajowe, ale narkotyki. Czy ponad pół miliona wyborców, którzy oddali na niego głosy, nie powinno wiedzieć tego, co dziennikarze?
- Deklarowanie takiej troski o wyborców brzmi fałszywie. Gdyby media przejmowały się wyborcami tak jak mówią, to opisałyby dużo większą grupę polityków. Kiedy kłamali, co przeskrobali, jaką mają kartę życiową. Owszem, wyborcy mają prawo wiedzieć, co wyprawiają ich posłowie i senatorowie. W tym przypadku powołanie się na tego typu racje jest jednak pewnym nadużyciem, gdyż brzmi wybiórczo.
- Teraz ja się nie zgodzę. Media opisywały liczne kłamstwa Aleksandra Kwaśniewskiego, jego żenujące zachowania w Charkowie i problemy z alkoholem. Podobnie, jak problemy polityków Samoobrony. Rzecz w tym, że wyborcom SLD i Leppera skandaliczne zachowania wcale nie przeszkadzały. W przypadku Krzysztofa Piesiewicza będzie zapewne odwrotnie.
- Rzeczywiście, to nieco inna sprawa. Polacy są skłonni głosować nawet na Renatę Beger, choć świetnie wiedzą, co sobą reprezentuje. Wciąż nie przekonuje mnie jednak wasz argument z wyborcami. Dlaczego pojawił się akurat teraz? Na co dzień dziennikarze zazwyczaj tacy pryncypialni nie są. Rzeczywiście, w Wielkiej Brytanii dokładnie prześwietla się życie polityków, ale ja, będąc politykiem w Polsce, nie miałem poczucia, że jest to naprawdę konieczne, bym dobrze wypełniał swoją rolę. Chodzenie do łóżka z cudzą żoną jest być może wśród polityków nagminne, ale nie sądzę, by wpływało to na lepsze czy gorsze pełnienie przez nich mandatu. Nie jestem zwolennikiem anglosaskiego modelu, w którym kochanka premiera czy prezydenta oznacza niemal koniec świata. Bez przesady. Trzeba stosować pewne normy, ale od polityków trudno oczekiwać świętości.
- Czy media takie materiały powinny jednak zachować dla siebie? Nie widzi pan żadnego uzasadnienia dla ich publikacji?
- Żeby być sprawiedliwym, muszę powiedzieć, że paradoksalnie publikacja "Super Expressu" przecięła działalność szantażystów i nie mają oni szans na wyciąganie kolejnych pieniędzy od senatora. Nie wiem jednak, czy był to najlepszy sposób, by z nimi walczyć. Takie materiały trzeba też dokładnie sprawdzać i używać tylko wtedy, gdy w grę wchodzi jakaś naprawdę poważna sprawa. Bezpieczeństwo państwa, kradzieże, oszustwa. Wówczas uznałbym to za w pełni uzasadnione. A tak skończyło się na wkroczeniu w prywatne życie polityka, który nie pełnił jakichś istotnych funkcji, które by to usprawiedliwiły. To nie był minister czy poseł. Funkcja senatora ma w Polsce znaczenie symboliczne. Można to komuś wpisać do nekrologu i właściwie niewiele więcej.
Profesor Paweł Śpiewak
Socjolog, historyk idei
Cenię Piesiewicza, ale obraził publiczną moralność "Super Express": - Jak pan zareagował na naszą publikację o senatorze Krzysztofie Piesiewiczu?
Jan Pospieszalski: - Bardzo trudno mi się wypowiadać na ten temat, bo Krzysztofa znam osobiście i cenię.
- Jednak od kilku dni trwa medialny atak na naszą gazetę. Zarzuca się nam, że przekroczyliśmy granice etyki dziennikarskiej. Czy pan też tak uważa?
- Nie, jeśli uznamy, że do zadań dziennikarza należy rozpoznawanie zagrożeń społecznych, pobudzanie opinii publicznej i społeczeństwa w celu przeciwdziałania tym zagrożeniom, a także praca na rzecz dziedzictwa społecznego i kulturowego.
- Jak w tym świetle przedstawia się to, co zrobił "Super Express"?
- W interesującym nas przypadku dostrzegam wszystkie trzy wyznaczniki misji dziennikarza. Jeśli w życiu polityka istnieje coś, czego można użyć do szantażowania go, mamy sytuację społecznie groźną. Nie jest to więc jego prywatna sprawa. Publikując materiały o senatorze, dziennikarze w pełni wywiązali się ze swojej misji, bo działali na rzecz bezpieczeństwa publicznego. Należy głośno mówić o takich rzeczach, bo nie wiemy, ilu polityków w polskim Sejmie ma podobne nagrania i w związku z tym, na ile są suwerenni w swych decyzjach. Mając jakiegoś haka na polityka, ktoś może wpływać na jego zachowania politycznie. Ukrywając podobne materiały, pośrednio przyzwalamy na szantaż. Gdy są publikowane, przestają mieć tę groźną moc zastraszania. Co więcej, jeśli uznamy moralność publiczną za wartość, to obnażanie zachowań pozostających w sprzeczności z tą wartością jest też troską o dziedzictwo kulturowe. Mówimy przecież, że warto być przyzwoitym, że lepiej nie zadawać się z prostytutkami itd.
- Ta sprawa pokazuje też, jak bardzo przeplatają się w życiu polityka sfery publiczna i prywatna.
- Tak, bo Krzysztof swoim prywatnym życiem dał powód do szantażowania go. I zachował się tak, jak chcieli szantażyści - zapłacił. Nie zadzwonił na policję, nie zastawił na szantażystów pułapki. Nie powiedział: Byłem lekkomyślny, ale szantażowi nie uległem.
- Bycie autorytetem, moralistą, etykiem czy adwokatem nie zwalnia od odpowiedzialności?
- Nie. Autorytety moralne nie są obowiązkowe. Dla jednego ktoś jest autorytetem, dla innego nie. Oczywiście, łatwo mi mówić o całej sprawie z bezpiecznej pozycji. Ale ja także jako dziennikarz i osoba publiczna muszę stosować się do bardzo wyśrubowanych standardów w sferze obyczajowej i obywatelskiej, choć z moim charakterem i namiętnościami to wcale nie jest proste. Patrzę na tę sprawę z punktu widzenia bezpieczeństwa publicznego. Trzeba ograniczyć możliwości szantażowania ludzi przez ukryte podmioty, żeby politycy mogli podejmować decyzje w sposób jawny. To są sprawy bardzo konkretne, bo politycy wpływają na różne decyzje, a te dotyczą bezpośrednio nas wszystkich.
Jan Pospieszalski
Dziennikarz, prowadzi program "Warto rozmawiać" w TVP 2