Naklejkowe szaleństwo Ministerstwa Klimatu
Tylko że w tej sprawie mamy do czynienia z idiotyzmem przebijającym większość dotychczasowych. Wkrótce strefy niskoemisyjnego transportu mogą powstać w wielu większych miastach (choć teoretycznie mogą nawet w małej mieścinie). Załóżmy, że mieszkamy w Warszawie, a mamy coś do załatwienia najpierw w Krakowie, potem w Katowicach, we Wrocławiu i Poznaniu. Jeśli we wszystkich tych miastach powstaną strefy, a my będziemy mieć interesy do załatwienia w ich obrębie, jadąc samochodem, to na szybę będziemy musieli nakleić pięć naklejek. Wliczając warszawską. Tak, to nie pomyłka: każda gmina będzie mieć własną naklejkę. I wjeżdżając do każdej ze stref taką naklejkę musimy mieć na szybie albo grozi nam 500 zł mandatu. Nawet jeśli nasze auto spełnia wymogi – a to przecież można łatwo sprawdzić w CEPIK, do którego dostęp ma każdy patrol drogówki. Pomijam już problem ze zdobyciem naklejki, gdy przyjeżdża się do jakiegoś miasta, będąc w podróży.
Poziom absurdalności tego mechanizmu przebija większość pomysłów Latającego Cyrku Monty Pythona. I co? I nic. Ministerstwo Klimatu beztrosko deklaruje, że ma nadzieję, że znajdzie się „jakieś rozwiązanie”, może w postaci aplikacji na telefon. Na razie się nie znalazło, a niektóre miasta już takie strefy szykują.
Lecz problem jest głębszy. Przecież strefy są częścią mechanizmu wymuszania co najmniej kupowania nowych aut, jeśli nie samochodzików na prąd. Czy naprawdę polskie państwo uważa, że moment, gdy zaczyna się najgłębszy kryzys gospodarczy w historii III RP, a Polacy biednieją przez galopującą inflację praktycznie z tygodnia na tydzień, to najlepszy czas na takie zabiegi? Z jednej strony polski rząd naciska na UE (jak najsłuszniej), żeby dopuścić dłuższe użytkowanie węgla i poluzować gorset polityki klimatycznej – z drugiej karnie podąża z prądem, wciskając po cichu regulacje takie jak strefy niskoemisyjnego transportu.