Trump nie jest ojcem chrzestnym obecnej fali populizmu. To nie on go stworzył, ale to nastroje populistyczne stworzyły Trumpa jako prezydenta. Wiele z bzdur, które opowiadał jako lokator Białego Domu, głosił już w latach 80. XX w. Choć istniała wtedy podaż populizmu, nie było na nią popytu. Ten przyszedł w drugiej dekadzie naszego wieku.
Jego przyczyny są liczne i złożone. Łączy je jednak poczucie niepewności, której źródeł należy szukać we współczesnej globalnej gospodarce z jej wieloma zwycięzcami i jeszcze większą liczbą przegranych oraz w gwałtownych i głębokich zmianach kulturowych i obyczajowych.
Dla wielu dynamika współczesnego świata, w którym brakuje jakichkolwiek filarów stabilności i niezmienności, w tej czy innej formie potrzebnych nam wszystkim, była nie do wytrzymania. Prawicowy populizm jest swego rodzaju reakcją obronną na to zjawisko. Populiści obiecują przywrócić światu elementarną i oswojoną stabilność: albo w sferze gospodarczej, albo kulturowej, albo w obu tych obszarach: znów będziecie mogli z swojej pracy utrzymać rodziny, a społeczeństwo nadal będzie takie jak było: białe, chrześcijańskie, heteroseksualne, patriarchalne.
Trump, tak jak wielu populistów świata, tę obietnicę składał i dawał poczucie, że się z niej wywiązuje. To, że przegrał, nie znaczy, że zapotrzebowanie na takie obietnice zniknęło. Zresztą to, że nie przegrał wyborów z kretesem, pokazuje, że populizm jest nadal żywotnym zjawiskiem. Żadnego knockoutu pokazującego bezcelowość głosowania na populistów nie było w USA. Nie będzie go też prędko w skali globalnej. Trump był bowiem tylko skutkiem, nie przyczyną. To, że udało się złagodzić w jednym kraju objawy gorączki populistycznej, nie oznacza, że zniknęło jej źródło w skali świata. Zwycięstwo Bidena, choć ważne moralnie dla liberałów, nie zmieni tego stanu rzeczy. I nie, nie zmiecie ono Kaczyńskiego.