"Super Express": - Rząd ogłosił, że deficyt budżetowy wyniesie 51 miliardów złotych. Powinno nas to dziwić?
Prof. Jerzy Osiatyński: - Nie bardzo, gdyż układanie budżetu w warunkach przedłużającego się kryzysu finansowego w Europie jest obciążone dużym ryzykiem. Zwróćmy też uwagę, że rząd zdecydował się na znaczne ograniczenie wielkości deficytu budżetowego. W 2010 r. mieliśmy deficyt w relacji do PKB równy niemal 8 proc. W ciągu dwóch lat minister finansów ograniczył go o połowę, do 3,9 proc. Planując budżet, prawdopodobnie nie wziął jednak pod uwagę wszystkich konsekwencji związanych ze zmniejszeniem produkcji i dochodów.
- Przedstawiciele rządu sugerują, że minister Rostowski świadomie skonstruował budżet zbyt optymistyczny, żeby wzrost gospodarczy był wyższy.
- I bez tego optymizmu byłyby gorsze oceny agencji ratingowych i niższe koszta długu... Wie pan, to są spekulacje. Nikt z nas przy tym nie był. Nie wiemy, jak mogło być. Premier powiedział, że ze względu na przedłużający się kryzys w Europie nie chce u nas doprowadzić do jeszcze głębszego bezrobocia. Zamiast tego woli większy deficyt i dodatnią stopę wzrostu. I bardzo dobrze. Nie znam przypadku kraju, który wychodził z długów w czasie kryzysu. Dziś potwierdzają to nawet MFW, rząd Wielkiej Brytanii, Francji.
- W Polsce wielu ekonomistów uważa, że deficyt jest zbyt duży.
- Słyszę te opinie kolegów, że należałoby nadal zaciskać pasa... Tyle że w wielu krajach w strefie euro mamy już czwarty rok zaciskania pasa. I nic z tego nie wychodzi! Obecne wysiłki ministra finansów i rządu są słuszne. Wiem, że "Super Express" jest bardzo krytyczny wobec wielu rzeczy, które robi rząd i minister, ale w tym przypadku nie znajdziecie we mnie sojusznika (śmiech)...
- Jesteśmy krytyczni wobec każdej władzy, szczególnie kiedy rząd co innego zapowiada, a co innego robi. I na pewno nie wzywaliśmy do zaciskania pasa. To premier Tusk i minister Rostowski przez lata mówili, że trzeba oszczędzać i zaciskać pasa. Pan też ich za to krytykował.
- To prawda, krytykowałem.
- I nagle się okazuje, że jest 51 miliardów deficytu. Wielu ludziom trudno to zrozumieć. Premier i minister nagle zmienili poglądy?
- Kiedyś nawet powiedziałem to wicepremierowi Rostowskiemu, że oni jedne rzeczy mówili, ale inne robili. Robili mniej więcej to, co trzeba i kiedy trzeba. Wobec tego nie będę ich ganił za tę retorykę. A mówili rzeczywiście rzeczy, które oburzyły mnie i nie mogłem się z nimi zgodzić. Na szczęście ich praktyka rozmijała się z ich retoryką i dzięki temu wyszliśmy z kryzysu dość obronną ręką.
- Dlaczego minister mówił jedno, a robił drugie?
- Jak się jest ministrem finansów, to prowadzi się dość skomplikowaną grę z rynkami finansowymi. Minister nie może się odwrócić plecami do agencji ratingowych, mówiąc, że robi swoje, a ich opinię ma gdzieś. Rząd jednak trochę oszczędzał, ale tak naprawdę robił wzrost wydatków. Zanim rynki się zorientowały, minęło pół roku. I rentowność papierów wartościowych była stabilna, gdyż agencje ratingowe patrzyły przede wszystkim na wzrost. Jak był wzrost, to było z czego spłacać, a deficyt był mniej istotny. Węgry za swoje rygorystyczne podejście zapłaciły zaś bardzo wysoką cenę. Minister finansów musi znaleźć język przekonujący globalne rynki kapitałowe, a jednocześnie pilnować wzrostu gospodarczego. Rostowski to potrafił.
- Kiedyś na łamach "Super Expressu" powiedział pan, że progi ostrożnościowe, nawet w konstytucji, to tylko zapis i można go zmienić. I wielu to oburzyło. Dziś progi zawiesza rząd, a wielu ekonomistów to chwali.
- (śmiech) No i co ja mam na to powiedzieć? To, co jest w konstytucji, jest akurat już w traktacie z Unią, więc tych 60 proc. nie należy ruszać. Ale przecież to, że coś sobie wpiszemy w ustawie o finansach publicznych, to jest trochę zaklinanie rzeczywistości. Trochę jak z OFE.
- To znaczy?
- Postanowiono wówczas wymusić na kolejnych rządach ograniczenia przywilejów emerytalnych. Tyle że jeżeli ktoś pracuje w kopalni pod ziemią przez 15 lat, to on naprawdę nie nadaje się później do pracy! Owszem, mogą być powody, by odebrać te przywileje sędziom, prokuratorom, wojsku, policji itd. Tylko jak to zrobić? Wielu już próbowało i odpuściło. Papier jest cierpliwy, w publicystyce wolno więcej. W praktyce coś się odbiera, ale trzeba też coś dać.
- Nie boi się pan, że następne zapowiedzi ministra Rostowskiego traktowane będą już lekko? Skoro były progi i je zdjął, to może tak ze wszystkim...
- Agencjom ratingowym zapewne to się nie spodoba, ale takie automatyczne oszczędności są czymś złym. W czasie kryzysu, kiedy 50 proc. PKB to dochody sektora publicznego, spadek dynamiki PKB o 1 pkt proc. daje spadek wpływów o około 2 pkt proc. Nie można do tego dopuszczać! To, że nie spełnimy tych 50 proc. długu w relacji do PKB, nie ma aż takiego znaczenia. Komisja Europejska też nie zareaguje, bo mało krajów spełnia nawet ten nasz zapisany w konstytucji próg 60 proc.
- Pojawiają się różne pomysły, skąd czerpać dochody. Mówi się o trzecim progu podatkowym. Z Ministerstwa Finansów docierają sygnały o takich policyjnych metodach jak naloty znienacka na firmy, przekazanie danych podatników o kontach...
-Jestem sceptycznie nastawiony wobec takich pomysłów. System podatkowy wymaga uważnej analizy, gdyż zbyt łatwo można uciekać od opodatkowania w podatkach bezpośrednich, a także w VAT i akcyzie. Owszem, ściągalność opodatkowania trzeba poprawiać. Każdy minister finansów to mówi, ja też kiedyś tak mówiłem. Jest tu jednak pewne ale... To uderza w szarą strefę. A kto jest w tej szarej strefie? Przedsiębiorcy. Jestem za tym, żeby to ograniczać, ale trzeba mieć pełny obraz konsekwencji - ile można z tego zebrać, a co można stracić.