Słuchałem w środę premiera Morawieckiego, który obiecywał, że Polskę czeka w tym roku mały cud gospodarczy, choć wielu przedsiębiorcom, którzy zostali bez pomocy państwa w czasie lockdownu chyba tego entuzjazmu nie podziela. Szef rządu mówił też o tym, że jeszcze chwila cierpliwości i zaleją nas miliony szczepionek na koronawirusa, co pozwoli nam szczepić nawet 10 mln Polaków miesięcznie. Skąd te zawrotne liczby, skoro odpowiedzialny za program szczepień Michał Dworczyk jeszcze w połowie stycznia mówił, że rządowy system daje możliwość zaszczepienia 3,7 mln osób miesięcznie? Nie wiadomo.
Zanim jednak szczepionek będzie tyle, że będziemy się o nie potykać na ulicy, zmagamy się z ich globalnym niedoborem, co zamiast do San Fransisco przenosi nas do romantycznych czasów towarów deficytowych późnego PRL. I tak jak wtedy sytuacja promuje życiową zaradność lub zwykłe cwaniactwo. Wszystkie ówczesne strategie przetrwania i dostosowania do rzeczywistości przeżywają dziś swój renesans.
Z jednej strony zaprawieni w bojach z gospodarką niedoboru seniorzy, którzy wobec bałaganu z zapisami na szczepienia, wiedzą dokładnie, do której placówki uderzyć, by nie utknąć w przydługich kolejkach i zdobyć termin szczepienia. Kto by pomyślał, że na stare lata przyjdzie im przeżywać PRL na nowo?
Ale jest innych rodzaj przetrwania: nepotyzm, kumoterstwo czy to, co Rosjanie wdzięcznie określają mianem „błat”, czyli system wzajemnej wymiany dóbr i usług deficytowych. Czytając o mężu lokalnej działaczki PiS ze Świdnicy, odpowiadającej tam za szczepienia, który został w papierach pielęgniarką, by móc skorzystać ze szczepionki wraz z personelem medycznym, przypomina się peerelowska zaradność. Jednak wtedy oszukiwanie państwa było cnotą, a obrotność w przedzieraniu się przez dżunglę rzeczywistości uznawano za pożądane przystosowanie do życia. Dziś to siara i zwykłe szachrajstwo uprzywilejowanych.
Jasne, że problemy ze szczepionkami są czasowe, ale czemu budując nasze San Fransisco zawsze wychodzi nam PRL?