Przyznam, że nie spodziewałem się aż tak miażdżącej krytyki pracy Donalda Tuska w Brukseli ze strony Junckera. Unia po kilku latach obcowania z Tuskiem doszła do wniosku, że połowę jej problemów można rozwiązać, pozbywając się go z Brukseli. Wcześniej, obcując z Rompuyem, jednak nikt do takich wniosków nie doszedł.
Nie zanosi się zatem, żeby Tusk dostał w Brukseli jakieś kolejne stanowisko. Choć uwierzcie mi, państwo, nieograniczona jest inwencja Unii w wymyślaniu stanowisk Wysokich Przedstawicieli UE do Spraw Czegokolwiek, Byle Fajnie Płatnego.
Zanosi się więc na to, że po "reformie UE" i likwidacji stanowiska (albo jeszcze przed nią) Donald Tusk będzie musiał myśleć o tym, żeby zmienić pracę. Po latach nabijania kabzy w Brukseli przynajmniej nie będzie musiał brać kredytu.
Długo wydawało się, że powrót Tuska do polskiej polityki będzie ostatnią rzeczą, której chciałby Grzegorz Schetyna. Tymczasem po okopaniu się w roli lidera opozycji i przeczekaniu grona konkurujących z nim nieudaczników okazało się, że powrót Tuska może być dla Schetyny wygodny.
Załóżmy, że informacje o tym, że Tusk kandyduje do europarlamentu się potwierdzą. Załóżmy też, że się do parlamentu dostanie. Przecież to wymarzona sytuacja dla Schetyny! Pozbywa się Tuska z polityki na kolejne pięć lat, czyli właściwie na stałe. Biorąc pod uwagę legendarną pracowitość Tuska i jego skłonność do czterodniowych weekendów, mógłby nie mieć czasu i ochoty na wspieranie jakichś wewnętrznych koterii w PO, które pielgrzymowałyby do niego, żeby pomógł im się pozbyć Grzegorza.
Załóżmy, że Tusk kandyduje i jakimś cudem do europarlamentu się nie dostaje. Jeszcze lepiej! Schetyna pozbywa się głównego rywala do rządów w PO, rozkładając ręce i mówiąc: suweren tak chciał...