Wygląda tak, że armagedonu nie będzie. Nadzieja opozycji na to, że w przyszłości 1 września będzie obchodzony jako rocznica zagłady polskiej edukacji zamiast rocznicy wybuchu II wojny światowej raczej się nie ziści. Co prawda sytuacja, w której minister Zalewska nie zostanie jednak "Mengele polskiej edukacji" odbiera opozycji połowę nadziei na odzyskanie władzy w następnych wyborach (drugą połową ma być bałagan w służbie zdrowia), ale to zmartwienie polityków, a nie normalnych ludzi.
Owszem są jakieś tarcia i problemy, ale raczej charakterystyczne dla każdego początku roku. Są braki finansowe, ale niekoniecznie wynikające z reformy. Jest pewien problem z podręcznikami. Jest częściowe niezadowolenie z nowej podstawy programowej. Jedna z nauczycielek, z którą rozmawiałem, przyznała mi jednak: "Nie pamiętam podstawy programowej, z którą nauczyciele po zmianach by się zgadzali - i tak zawsze robiliśmy swoje".
Nie wiem, jakie będą ostateczne rezultaty reformy likwidującej gimnazja. Dziś nikt zapewne tego nie wie, to się okaże za kilka lat. Jest jednak coś, co w całej tej dyskusji i reformie mnie cieszy. Cieszy mnie, że reformy nie zaczęto od pomysłów "urynkowienia" szkół i likwidacji Karty nauczyciela. A to było zmorą każdego "magicznego" pomysłu uzdrowienia oświaty przez niemal 20 lat.
Pamiętacie Państwo lata 90., kiedy nauczyciele zarabiali znacznie gorzej niż dziś? Lata, w których też ograniczano wiele przywilejów pracowniczych? Te lata w polskiej edukacji upłynęły przecież na nieustannym narzekaniu na kadrę nauczycielską. Na marudzeniu, że do zawodu nauczyciela "obowiązuje selekcja negatywna". Że trafiają tam najsłabsi, których nie wchłonął rynek.
Podobnych narzekań nie słyszałem już chyba od ponad dekady. Dlaczego? Ano dlatego, że udało się utrzymać część przywilejów, a niektóre nawet dodać. Do tego poprawiono nieco wynagrodzenia i nagle zawód nauczyciela stał się dość atrakcyjny rynkowo. Nie mam wątpliwości, że gdyby nie tak krytykowana przez dwie dekady jako przeżytek "karta", tych najlepszych wyssałby ze szkół rynek. Na wolnym rynku państwowy system edukacji byłby bez szans. Nie licząc jakiejś grupki pasjonatów, która zawsze w polskich szkołach była.
Zobacz: Sławomir Jastrzębowski: Zawsze jestem za rządem, z tym że nie zawsze
Przeczytaj też: Jarosław Flis: Prezydent zakwestionował przywództwo prezesa
Polecamy: Prof. Antoni Dudek: Nie grozi nam rosyjska agresja