Nie byłby to pierwszy raz, gdy szef Platformy robi ze swoich przybocznych idiotów po to, żeby zagrać na siebie. Dobrze, że na Powązkach był, nawet jeżeli chodziło o kilka punktów w oczach wyborców. Doceniam to tym bardziej, że nie była to sytuacja dla premiera łatwa. Pomyślcie państwo - Donald Tusk od co najmniej 7 lat otoczony jest niemal wyłącznie (dziś możemy sobie darować "niemal") gronem klakierów i potakiwaczy. Codziennie słyszy, jaki jest wspaniały, nieomylny i niezastąpiony.
W jak dużym stopniu 7 lat takiej sytuacji musi oderwać człowieka od rzeczywistości? Co prawda musiał wyrzucić z polityki swojego ulubieńca, ministra Nowaka, który zasłynął stwierdzeniem o dotknięciu premiera Tuska geniuszem przez Boga, ale wazeliniarstwo reszty nie musiało wcale być mniejsze. Wyobraźmy sobie, że w swoim zwyczajowym gronie premier mówi, że boli go ręka i na Powązki nie pójdzie. Po takich słowach dookoła musiał rozkwitnąć kwiat doradców i działaczy PO, którzy musieli go przekonywać o wpływie Powązek na ból i śmiertelnym zagrożeniu, jakie niesie pojawianie się o 17.00 w miejscach publicznych. A mimo to poszedł. Zuch.
Zobacz też: Mirosław Skowron: Donald, który się powstańcom nie kłaniał
Martwi mnie w tym tylko jedno. Proces myślowy dotyczący tak oczywistej decyzji jak pojawienie się o 17.00 na Powązkach, wśród Powstańców, w okrągłą rocznicę, zajął Donaldowi Tuskowi kilka ładnych dni. Ile może zajmować premierowi dochodzenie do mniej oczywistych decyzji, ważnych dla państwa? W końcu operowano mu tylko bark, a nie inną część ciała, odpowiedzialną za myślenie. Chyba że coś trzymane jest przed nami w tajemnicy.
ZAPISZ SIĘ: Codziennie wiadomości Super Expressu na e-mail