Podobnie jest ze szczytami Unii. W każdej dekadzie mamy kilkanaście "najważniejszych". Towarzystwo w Brukseli szwenda się po korytarzach i marszczy brwi, oznajmiając, że "Europa jest nad przepaścią".
O "końcu Europy" krzyczały tytuły po odrzuceniu eurokonstytucji. "Dramat w Unii" lamentowano, gdy euro przyjęła część państw. "Polska zahamowała przyszłość Europy" - histeryzowano, gdy prezydent Kaczyński podpisał z ociąganiem traktat.
To nadęcie nie musi mieć charakteru negatywnego. Pół roku temu media nad Wisłą piały z zachwytu: "Polska na czele Europy", "Polska rządzi Unią". Gdyby komuś umknęło, do końca grudnia "rządzimy Europą". Mniej więcej w takim samym stopniu, jak "Europa się rozpada".
Prawda jest taka, że żadnemu z obecnych w Brukseli upadek strefy euro nie był na rękę. Może niektórzy chcieliby kogoś wyrzucić, ale niekoniecznie dać krok w przepaść. Histeryczny ton trudno więc uzasadnić.
Skąd zatem to przejęcie? Każdy polityk lubi pławić się w chwale zbawcy. Wcześniej potrzeba jednak jakąś tragedię podkręcić. Kryzysowy szczyt był świetną okazją do podkręcania. Postraszono i strzelono sobie fotki w gronie zbawców Europy.
Julian Tuwim pisał przed wojną:
"Ile sobie wielmożni nawarzyli piwa / ile kłamstwa w zeznaniach o dochodzie bywa / ile wielkich działaczów wyjrzało z rozporka / ile szydeł wylazło z wyborczego worka..."
Kiedy obejrzą państwo zdjęcia "wielkich działaczów" z Brukseli, z których wielu za kryzys w dużej mierze odpowiada, pamiętajcie, że polityka to także teatr. Jego aktorzy mają jakieś wybory, głosowania. Gwiazdy, które dopiero co "uratowały Europę", publika wygwizduje rzadziej...