Nie wiem, ile jest w Polsce prostytutek. Nie zdziwię się, jeżeli więcej niż szacowane 10 tysięcy. Nieraz leciałem do kraju samolotem wypełnionym podchmielonymi Brytyjczykami, którzy jako główny powód weekendowego wypadu do Krakowa czy Warszawy podawali: "piwo za funta, godzina z dziewczyną za 20 funtów. Jak nigdzie w Europie".
Nie wierzę w to, żeby ministra Rostowskiego (w końcu też Brytyjczyka) pobierającego do budżetu część funta z każdego piwa nie korciło, by sięgnąć po jakiś procent od "godziny z dziewczyną". Tym bardziej że Unia zmusi go do oszacowania kwoty, która leży i woła, by ją podnieść. Zwłaszcza w obliczu dziury budżetowej i po podniesieniu składki do UE.
Za legalizacją prostytucji przemawia kilka argumentów, a dodatkowym jest to, że prostytucja nie jest w Polsce nielegalna. Jest wyłącznie niezauważana przez ustawodawcę (polityków). Oczywiście pojawią się dąsy. Czego się jednak nie robi dla pieniędzy? Mam tylko nadzieję, że premier Tusk z właściwym sobie wyczuciem nie wpadnie kiedyś w kolejny ciąg rozważań o młodych ludziach na rynku pracy, jakie snuł przy okazji zawodu spawacza. Już widzę oczyma wyobraźni konferencję, na której Donald Tusk mówi: "lepiej być dobrze zarabiającą prostytutką niż bezrobotnym politologiem". W końcu będzie to legalne, a premier zawsze chwalił elastyczność na rynku pracy.
Zastanawiam się jednak, czy pomysł Brukseli nie będzie dla Unii strzałem w stopę. Weźmy przykład Grecji, która zmuszana jest dziś do bardzo ostrych oszczędności po to, by zmniejszyć deficyt i relację długu do PKB. Teraz Unia daje greckim politykom narzędzia do tego, by ją oszukali. Kolejny rząd w Atenach może wykazać, że realne PKB ma dużo wyższe, bo np. połowa Greków para się prostytucją i handlem narkotykami.
Przesadzam? Niby dlaczego? Politycy nie zrobią tego po to, by utrzymać się przy władzy? Grecja przesadziła już kiedyś w innej sprawie i na podstawie tej przesady "spełniła" kryteria z Maastricht, wchodząc do strefy euro.